Wywiad z Titanic Sea Moon

Wywiad przeprowadziłem z zespołem Titanic Sea Moon dla punkowego zine „Chaos w mojej głowie”, który ukazał się w styczniu 2021 roku roku. Zapraszam do lektury.

TITANIC SEA MOON to nowy zespół ze Słupska. Skład stanowią trzej muzycy, którzy w latach 90 współtworzyli dwie bardzo znaczące kapele polskiej sceny niezależnej. Teraz zadecydowali, żeby znów pograć razem. Za nimi już parę koncertów (widziałem trzy – były świetne) i płytowy debiut. Muzycznie prezentują inne oblicze tego, co robili lata temu. Postanowiłem przybliżyć czytelnikom zespół TITANIC SEA MOON i przepytałem chłopaków. Zapraszam do przeczytania tego wywiadu i zapoznania się z muzyką.

CHAOS: Kiedy i gdzie powstał zespół TITANIC SEA MOON?

Piotr: TITANIC SEA MOON powstał w Słupsku – po mojej i Darka improwizowanej, kilkugodzinnej, niezobowiązującej próbie… Chyba po paru dniach wysłałem Ciahowi nagrania i się spodobały. Kontekst oczywiście jest szerszy, bo co jakiś czas nękałem Darka, żeby grać znów razem. W 2013 taką próbę miała cała EWA BRAUN i to było fajne, udane spotkanie. Koło 2017 roku Darek przestał grać ze Świetlickim, a my z Ciahem już mieliśmy TORNADO SPACE SHIP. No i tak to się zaczęło.


Rafał: Lubię biegać. I jak Piter podesłał mi te nagrania z ich pierwszej wspólnej próby (Darka i Pitera), to zabrałem je w drogę – 10 km pod Słupskiem, na słuchawkach. I tak mi się dobrze biegło, że pomyślałem, iż warto. To dobrze brzmiało bez basu, ale wydawało mi się, że może tego nie zepsuję. I tak zostało. Fajnie powstała nazwa – każdy miał inne propozycje, na którejś próbie – gdy już było wiadomo, że to na poważnie – myśleliśmy i rozmawialiśmy o niej. Padło – „wymyślmy coś, co będzie blisko sea titanic moon – będzie fajnie”. I Piter powiedział: to dajmy tak właśnie „TITANIC SEA MOON”. Była jeszcze inna propozycja i losowaliśmy. Wygrała ta druga. W którymś momencie Darek jednak przeważył – ej no dobra, to losowanie jest nieważne, niech będzie TITANIC SEA MOON.

CHAOS: Kto tworzy TITANIC SEA MOON? Czym inspirowaliście się zakładając nowy zespół?

Piotr: Darek, Rafał, Piotrek – nie wiem czy były inspiracje – na pewno chęć grania znowu razem!

Fot. Kazimierz Ździebło

CHAOS: Nazwa zespołu kojarzy się z morzem. Tytuł jednej z płyt EWY BRAUN, w której graliście, to „Sea Sea”. Skąd ten powracający motyw?

Piotr: Nie pamiętam jak to było już… Miało być kosmicznie i psychodelicznie… Choć część z nas mocno nie chce być identyfikowana z EWĄ BRAUN to jednak nie da się od tego uciec. No i brzmienie mamy trochę podobne, ale idziemy już w innych kierunkach, eksplorujemy inne rejony.


Rafał: No ja nie chciałem istnieć w perspektywie EWY BRAUN. Stąd mocne stanowisko, by nawet nie próbować nawiązywać – o ile to tylko możliwe do tego zespołu. Oczywiście lubiłem go, ale jestem już gdzieś indziej. Opierałem się skutecznie, ale do czasu. Najpierw organizatorzy koncertów trochę uchylili furtki dopisując (ex-EWA BRAUN, muzycy EWY BRAUN itp.). Potem ci, którzy przychodzili na koncerty powiedzieli, „spod twoich rąk wychodzą takie pochody jak w EWIE BRAUN”. No i byłem w kropce, bo przecież nie zakażę im tak myśleć i odbierać. W każdym razie gram teraz w TITANIC SEA MOON. A co do morza i „Sea Sea? – tak, jest ze mną. Kiedyś chciałem, by moje pochody brzmiały jak w SWANS, potem jak u Nicka Cave’a, potem jak w SONIC YOUTH, JOY DIVISION, itp., ale zawsze wychodziło mi, jakbym komentował szum morza. Kiedyś Sławek Gołaszewski mówił „My w Warszawie, jak wychodzimy w przestrzeń, to będziemy szli i nigdzie nie dojdziemy. Wy dojdziecie do morza. To jest jakiś kres.” Dużo jest/było mądrości w jego słowach.


Darek: Wydaje mi się, że to jest po prostu nasze środowisko naturalne, górale mają swoją muzę, to rzępolenie, a my…? Nad morzem? Coś się w ogóle tu gra czy tylko się siedzi i gapi w przestrzeń? Jaka jest muzyka nadmorska? Żuławska? Hę?


CHAOS: W latach 90. graliście w EWIE BRAUN i GUERNICA Y LUNO – dwóch bardzo ważnych dla tej dekady zespołach. Co się działo na waszej muzycznej drodze po ich rozpadzie?

Piotr: No sporo… chyba. Po GUERNICA Y LUNO, grałem we WSZYSTKICH WSCHODACH SŁOŃCA jakiś czas. Po EWIE BRAUN, z kolegami z podwórka, graliśmy death metal – EXTREMIS NECROSIS – tak dla rozrywki i sportu. No i zaczęła się era homerecordingu i sporo robiłem w domu do szuflady. Troszkę pograłem w okolicach reaktywowanego słupskiego zespołu GO-RICH (GORYCZ) – nic regularnego, ale zawsze chciało się grać. No i rok przed TITANIC SEA MOON (2016) założyliśmy TORNADO SPACE SHIP w składzie, który zagrał pamiętny podwójny koncert dla mojej zmarłej córki jako GUERNICA Y LUNO z pierwszym perkusistą GUERNICA Y LUNO, Tomaszkiem.


Rafał: Ja z Piterem rozmawiałem o muzyce, nie grałem. To znaczy grałem sam dla siebie. Był ten epizod z 2013 z próbą EWY BRAUN, potem graliśmy benefit GUERNICA Y LUNO. Ja, Piter i Tomek. I po tym powstało TORNADO SPACE SHIP, zespół, w którym graliśmy właśnie w takim samym składzie: Piter, ja, Tomek. To była taka nasza psychodeliczna jazda. A potem był już TITANIC SEA MOON.


Darek: Ja i Piotr graliśmy przez ten czas bardzo regularnie – raz na cztery lata. Tak że kontaktu z perkusją praktycznie nie miałem. Ciągle komponowałem swoją muzykę, jakoś tam działał mój jednoosobowy zespół PRZYZWOITOŚĆ, który ma chyba tyle lat, co EWA BRAUN, i z którego w pewnym momencie zrobiło się trio NAJPRZYJEMNIEJSI ze Świetlickim i Wandzilakiem. Była nawet płyta, trochę koncertów, zaczęliśmy nagrania drugiej płyty, ale coś się zacięło – z przyczyn organizacyjnych, chcę wyraźnie zaznaczyć, bo i towarzysko i artystycznie wszystko było i jest OK, ten zespół na pewno jeszcze wróci.. Miałem też zajęcia około muzyczne, by tak rzec – pisywałem recenzje i artykuły do „Lampy“ i internetowego Dwutygodnika, o poezji śpiewanej, free jazzie, polskim popie – co tylko było trzeba.


CHAOS: Dlaczego zdecydowaliście się ponownie chwycić za instrumenty i zacząć znów grać?

Piotr: Jeśli chodzi o mnie, to Darek i Rafał zawsze byli bliscy mojemu sercu. Wychowywali jako 17/18-to latka trochę zagubionego w świecie dźwięków. Są świetną sekcją razem – wszystko mocno siedzi – a do tego płynie w dal… płynie szerokim strumieniem. To była zawsze dla mnie duża nobilitacja, że zaprosili mnie z Marcinem do EWY BRAUN – w tamtym okresie mogli zaprosić każdego… Myślę też, że dojrzałem w końcu estetycznie i zbliżyłem się do trochę większej świadomości tego, co chciałbym robić w świecie dźwięku.


Rafał: Piter jak zwykle skromnie. Bardzo mocno się rozwinął muzycznie. Do tego gra to, co mi brzmi w głowie – psychodelicznie z punkowym zabrudzonym klimatem. Ciężko i przestrzennie.


Darek: Piter stwarza bezpieczne pod każdym względem warunki, ot co. Wspomniana próba z początku 2018 roku, po której właściwie powstał ten zespół, była dla mnie momentem muzycznego zen – graliśmy to, co trzeba było tu i teraz zagrać, przez chwilę nie istniały żadne ograniczenia. Ale nie doszłoby do tego, gdyby nie sprawy przyziemne, miejsce, które Piotr ogarnął, no i bębny, które wspomniany Tomek był skłonny udostępnić, za co dozgonna wdzięczność z mojej strony.


CHAOS: TITANIC SEA MOON grał już koncerty. Gdzie udało wam się zagrać i z jakimi zespołami graliście?

Piotr: Parę razy graliśmy w Słupsku. Udało się zagrać w Szczecinie z JESIENIĄ – i to było bardzo pozytywne doświadczenie. Przede wszystkim w końcu udało się spotkać i trochę pogadać. Po drugie, zobaczyć jak grają na żywo i to drugie pozytywne zaskoczenie – bo to jest świetny zespół! W Kołobrzegu dzięki znajomym z BARAKA FACE JUNTA, poznaliśmy WOLNE POKOJE – i znowu zaskok! Zagraliśmy razem końcówkę seta i było wyśmienicie! Na SpaceFest było dużo zespołów i ciężko powiedzieć, że graliśmy z kimś… Kiedy tylko się da gramy z COLUMBUS DUO – w Desdemonie i w Słupsku. Udało się zagrać w Morągu z BARAKA FACE JUNTA i ORPHANAGE NAMED EARTH. Udało nam się też zagrać z Marcinem Dymiterem/EMITER w Lublinie – i to było świetne!


Darek: No, jeszcze był Elbląg – było to chyba najgłośniejsze, co mury szacownej Galerii El słyszały od czasów II wojny.


Rafał: Ja bez względu na to, ile już koncertów zagrałem, do każdego podchodzę jakby był pierwszym w moim życiu. Mam niesamowity stres, adrenalinę i co tam jeszcze mogę mieć. Lubię to uczucie i jednocześnie nieraz mnie męczy, ale nie zamieniłbym tego na nic innego. Jedna sekunda koncertu, interakcji z publiką, fajnie – inaczej zagrany fragment kawałka, potrafi dać mi tyle, że zapominam o całonocnych podróżach, noszeniu ciężkiego sprzętu i wszelkich niewygodach, jakie z tego wynikają. Lubię to.


CHAOS: Gdzie nagrywaliście materiał na debiutancką płytę i kto ją wydał?

Piotr: Nagrywaliśmy własnym sumptem w dużej próbowni w Słupsku. Dzięki pomocy znajomych udało się zgromadzić trochę sprzętu i mikrofonów i podjąć próbę nagrania aż jedenastu utworów. Z tego na płycie są cztery, bo piąty jest luźną improwizacją z próby nagraną głównie na dwa mikrofony (dwa dodatkowe są, ale nie wiem ile ich jest w miksie). Miksem i masterem zajęli się nasi przyjaciele z Hagal Studio – Gosia i Jacek. Włożyli w to dużo serca i czasu – praca była bardzo trudna, bo w większości zdalna, co powodowało liczne przesunięcia w czasie. Master na winyl robiło studio As One. Tytuł płyty to „Exit no. 2020”, a wydał ją na CD i LP niezależny label Fonoradar Records.


Rafał: Piter mówi o ludziach, którzy nam pomogli, ja powiem o Piterze. Gdyby nie jego determinacja, pasja i chęć doprowadzenia sprawy do końca, pewnie do dzisiaj nie wydalibyśmy tej płyty. On napędzał wszystko – zorganizował miejsca, mikrofony, itp. 80% prac organizacyjnych to jego zasługa i to muszę podkreślić. Chciało mu się najbardziej i nie przejmował się wieloma sprawami, tylko ciągnął do przodu. I świetnie jeszcze zagrał na gitarze.

Fot. Kazimierz Ździebło


CHAOS: Piotr, czasami organizujesz koncerty w Słupsku, możesz nam to przybliżyć?


Piotr: Dokładnie rok temu we wrześniu zrobiłem swój pierwszy koncert, czyli RIGOR MORTISS (Gosia i Jacek) oraz przyjaciół ze Słupska BI-CORPOR. W maju tego roku mieliśmy zrobić coś w stylu „pierwszy słupski festiwal noise’u”, ale był covid… Chcieliśmy zrobić – MAKO SICA, LONKER SEE i COLUMBUS DUO. W planach ciągle mamy BARAKA FACE JUNTA, SIKSĘ i ekipy z Białegostoku/Morąga i okolic. ORPHANAGE NAMED EARTH, MONROE’S MYSTERIOUS DEATH i KMKZ. Wygląda to trochę jak od sasa do lasa, ale wątki są dwa – albo lubimy ludzi albo lubimy muzykę. Robię to głównie po to, żeby pomagać i tworzyć sieć powiązań.

Fot. Kazimierz Ździebło


CHAOS: Wiem, że teraz jest czas TITANIC SEA MOON, ale nie mógłbym nie wspomnieć o tym, że EWA BRAUN, jako jedna z nielicznych polskich kapel, zagrała koncert w legendarnym nowojorskim klubie CBGB – miejscu, w którym narodził się punk rock. Możecie nam o tym opowiedzieć?

Piotr: Pamiętam, że było mało ludzi – i psuła się kolumna basowa. Z koncertu mieliśmy nagrania, ale gdzieś się zgubiły, kto wie, może kiedyś wypłyną? A tak na poważnie, to nie pamiętam wiele – nie czułem się jakoś wyjątkowo – co może wydawać się dziwne. Bardziej cały Nowy Jork robił na mnie olbrzymie wrażenie.


Rafał: To był kolejny koncert na trasie. I było trochę tak jak z Itaką. Całe życie się jarasz takim miejscem, nawet nie marzysz o tym, że może uda ci się tam zagrać. I gdy w końcu grasz nic nie jest takie, jak w twoich marzeniach. Wejście do klubu, TAKIEGO klubu ledwo widoczne z ulicy. W środku mało miejsca, wąska sala i tak mało przychylnie. W którejś z nowojorskich gazet zapowiedzieli, że w CBGB zagramy, ale, że jesteśmy kapelą z Czech. Kibel gorszy niż na najgorszym cepeenie w Polsce. Na starcie zaproponowali nam nagranie live z koncertu – na wideo za 10- 50 dolarów (nie pamiętam dokładnie), na kasetę za 5-10 dolarów. Skusiliśmy się na kasetę – ale jak mówi Piter, gdzieś w Polsce w naszych mieszkaniach kaseta się zgubiła. Ktoś powie z boku – nagranie z CBGB, a wy to zgubiliście? No właśnie tak. A właściwie ono gdzieś jest, ale nikt nie wie gdzie. Pamiętam, grała przed nami jakaś kapela z USA, coś w stylu MELVINS i byli fajni. Nam, a właściwie mi, siadał piec basowy, więc nie miałem komfortu grania. Było kilka osób, paru Polaków, zresztą mieszkaliśmy po koncercie u jednego z nich – Łukasza Bułki, tego z piosenki „Natalia w Bruklinie” zespołu EL DUPA. Gdy graliśmy próbę, usłyszała nas jakaś kobieta z galerii artystycznej obok klubu, przyszła po próbie i powiedziała, że jej się podoba. Taka mała satysfakcja. Koncert tam nie zrobił mnie ani lepszym, ani gorszym, był doświadczeniem. Dzisiaj sobie mówię – „stałeś na tej samej scenie, na której stali ludzie, którzy ukształtowali twoją muzyczną wrażliwość i estetykę postrzegania świata.” Tak, stałem. Ale to tylko tyle. Bardziej pamiętam sklep muzyczny, do którego trafiliśmy kilka przecznic dalej. Było tam kilka fajnych płyt.
Darek: To prawda, nie był to zbyt udany nasz koncert, choć wtopy żadnej nie było. Takie wymęczone 1:0 z Albanią.

Fot. Kazimierz Ździebło


CHAOS: Czy śledzicie nowości na krajowej i zagranicznej scenie muzycznej? Jeśli tak, to jakie zespoły przyciągnęły waszą uwagę?

Darek: Zespół bodajże z Gdyni o dziwnej nazwie DZIEŁA WYBRANE. Właśnie wydali (wydały, bo to prawie same młode panie) debiutancką epkę, proszę się zapoznać! To jest przyzwoita muzyka, klawisze, fagoty, skrzypce, niewinny śpiew. GRECHUTA to przy nich IGGY POP.


Piotr: Śledzeniem bym tego nie nazwał – staram się sprawdzać po jednym utworze (co najmniej) tego, co wychodzi (np. czytając Gazetę Magnetofonową), daję wszystkim szansę, co kończy się tym, że nic nie pamiętam potem z tego… Śledzę D.I.Y. Koło Records czy reedycje Sanctus Propaganda (Homiki!!!). Ale w dobie internetu, faktycznie człowiek tonie w morzu czy wręcz chaosie pomysłów na muzykę. Z zagramanicy oczywiście THE NECKS – coś pięknego. Byłem pod wrażeniem BLACK MIDI, ale już nie jestem – nic ze mną jakoś nie zostaje na dłużej… Dzięki Bandcamp śledzę scenę eksperymentalno-elektroniczną w Berlinie – to jest kopalnia! Z Polski LONKER SEE, NAGROBKI, JESIEŃ, THE KURWS – kapel mamy dużo fajnych i niedocenionych ciągle… MAKO SICA też fajne z USA!


Rafał: Tych kapel jest tak dużo, że czasem mam wrażenie, że więcej ludzi gra niż ogląda i słucha. Bardzo lubię MICHALOVE, czekam na płytę, teraz fajne jest RAT KRU, BRUTAH. Jak zapytasz mnie za tydzień, to będę miał już innych faworytów.

Fot. Kazimierz Ździebło


CHAOS: Na koniec chciałem zapytać was o najlepszą płytę, jaką ostatnio usłyszeliście, ciekawą przeczytaną książkę, najfajniejszy film i koncert, który zrobił największe wrażenie.


Darek: Książkowo nadrabiam zaległości, czytam równolegle wywiad Księżyka ze Stańką i książkę Grzebałkowskiej o Komedzie. Komeda też u mnie na ripicie leci z głośników – nie chce mi się wyciągać cedeków, o tych cholernych winylach nie mówiąc, więc mój serwis streamingowy chyba już z 10 albo i 15 groszy przekazał spadkobiercom mistrza. Na koncerty nie chodzę, do kina też nie, Netflixa nie mam. Trzy lata minęły od zakończenia trzeciego sezonu „Twin Peaks”, a beret wciąż mam zryty. I jeszcze „Grand Budapest Hotel” bym wyróżnił z produkcji kinematograficznej ostatnich lat.


Piotr: Film z weekendu to dokument o SWANS „Where Does A Body End?”Bardzo ważny dla mnie się okazał i poglądowy. Z książek to pierwszy tomik opowiadań Pawła Sołtysa rewelacja! Teraz czytam „Księgi Jakubowe”, ale to bardziej z obowiązku – choć to bardzo przyjemna lektura – i wbrew większości śmiem twierdzić, że wcale nie jest nudna! Natomiast prawie codziennie zasypiam z audiobookiem „Sklepów cynamonowych” na uszach… To jest psychodela tak moja, tak piękna i kusząca… do tego wykonanie Zapasiewicza! Cymes!


Rafał: Koncert? To Orkiestra Klezmerska Teatru Sejnieńskiego – ta, z którą Trzaska robił muzykę do „Wołynia” Smarzowskiego. Widziałem ich w otwartej przestrzeni w Krasnogrudzie, grali z Kubą Więckiem. I oprócz muzyki, powaliła mnie wartość społeczna tych dźwięków. Dworek tuż pry granicy polsko-litewskiej, pełno ludzi na koncercie, na którym leci jazz, folk i cała ta mieszanka wokół. A ludzie przyjmowali to jako naturalną muzykę tego regionu. Wokół kręciło się mnóstwo dzieci, mówiących językiem muzyki – np. „To jest kontrabas, na którym gra mój tata, robi takie plum, plum, plumi”, „Zobacz teraz wchodzą talerze”. Przyzwyczaiłem się, że w takich przestrzeniach króluje niepodzielnie disco-polo i jego poetyka, a tu bach – dostałem po głowie. Można jeszcze w tym kraju w literackim miejscu, promować literacką muzykę. To ten moment, w którym przewartościowujesz świat. Tym bardziej, że w OKTS grali i dorośli i dzieci. Książka? Wróciłem niedawno do „Inżyniera dusz ludzkich” Skvoreckiego. To jest taka pozycja, w której przewracasz ostatnią kartkę i nie wierzysz, że to koniec. Szukasz następnego rozdziału. Zresztą książki czytam jak leci: ostatnio te basowe pamiętniki Pawłowskiego, wspomnienia po JOY DIVISON „Przenikliwe światło, słońce i cała reszta”, nowego Krajewskiego, w którym już nie rozróżniam, który to Mock, a który Popielski, „Absolomie Absolomie” Faulknera, „Germanofila” Zychowicza, „Poniemieckie” Karoliny Kuszyk, „Festiwale wyklęte” Żurawieckiego, pewnie rzucę się na nową książkę Rafała Ksieżyka „Dzika rzecz” (i będę się bał, by mnie nie rozczarowała jak „Wywracanie Kultury”) i tak dalej. Czekam na trzecią część tetralogii „Bardo”, słupskich twórców komiksu Stefaniec/Odija – po „Stolp” i „Ricie”. No i tak wsiadam do każdego książkowego pociągu, który odchodzi z mojej stacji. Miało być jeszcze o muzyce, ale już się rozgadałem. Starczy.


Darek: Wiedziałem, że o czymś zapomniałem! Piotr Pawłowski, „Dzienniki basowe” – to będzie kiedyś lektura szkolna!

MAKU

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *