Wywiad z Thing

Wywiad przeprowadziłem z gdańskim zespołem Thing dla punkowego zine „Chaos w mojej głowie”, który ukazał się w grudniu zeszłego roku. Zapraszam do lektury.

 

 

Gdańskie trio THING to jedna z nielicznych grup noise rockowych, które grały w latach 90. Obok KRZYCZ i EWY BRAUN inspirowali się głośnym undergroundowym amerykańskim graniem gitarowym. SHELLAC i DAZZLING KILLMEN to dwie grupy, które wywarły największy wpływ na ich nietypowe w tamtych czasach granie. Takiej muzyki u nas prawie nikt nie wykonywał. Można śmiało powiedzieć: pionierzy noise rocka w Polsce. Nie było im łatwo w tamtym okresie grać taką muzykę, a szczególnie koncerty, gdzie ich odbiór wśród publiczności był bardzo słaby. Przetrwali do 2002. Wywiad zrobiłem z trzema członkami tej świetnej, jak na tamte czasy kapeli. Odpowiadali mi bracia i gitarzyści formacji Ireneusz i Tomasz Swoboda oraz ich perkusista Tomasz Piotrowski. Maku.

 

 

CHAOS: Kiedy i gdzie powstał zespól THING? Czy to była pierwotna nazwa kapeli? Kto ją na początku tworzył i jak grupa skrystalizowała się do znanego nam składu?

Irek: Był to koniec lat 80. Czterech kumpli z jednej klasy technikum mechanicznego. Nie za bardzo byliśmy wyposażeni w profesjonalne instrumenty, ale to nie przeszkadzało robić sporo hałasu na próbach w klubie domu studenckiego. THING z początku miało jeszcze „the” z przodu. Pierwsze koncerty były więc anonsowane THE THING. Z pierwszego składu do końca lat 90., do pierwszego oficjalnego wydawnictwa w NNNW przetrwałem tylko ja. Różne były powody rozstawania czy odejścia kolejnych członków zespołu, ale zdecydowanie miałem rolę uzurpatora w tym okresie działalności.

Tomek: Tak, to było straszne. Ja przegapiłem pierwsze miesiące działalności zespołu, bo chyba dopiero uczyłem się czytać (litery, nie nuty), ale potem dołączyłem. Kupiłem gitarę elektryczną, koledzy Irka pokazywali mi palcami na gryfie, co mam grać, a dalej już poszło. To znaczy: poszło tak, jak mówił Irek. Wszystkich wyrzucił, oprócz mnie, bo brata albo nie wypadało się pozbywać, albo może jednak się nie dało. Też niewiele pamiętam, bo to było naprawdę dawno. Zostało wspomnienie odkrywania kompletnie nowego świata, jakiegoś totalnego fermentu w głowie. I do „normalnego” stanu nie dało się już wrócić.

Tomek P.: Ja dołączyłem do zespołu w 1992 albo 1993 roku.

CHAOS: Jakie zespoły inspirowały THING w początkach waszej działalności i jak docieraliście do ich nagrań? Ciekawi mnie jak zdobywaliście tak niszową muzykę, jaką był noise rock w tamtych czasach. Ja np. wysyłałem do wytwórni Touch and Go Records dolary w kopercie (było ryzyko, że ktoś ukradnie te pieniądze) i czekałem ze dwa miesiące, aż płyty CD dotrą do mnie. Kiedy je wyciągałem ze skrzynki pocztowej to była prawdziwa radocha. Takiej radości i ciekawości nie ma już dziś, kiedy masz to wszystko na wyciągnięcie ręki.

Irek: To zawsze fajne pytania są o inspiracje. Z uwagi na to, jak ciężko było o cokolwiek, czasami wystarczyła naprawdę jedna kaseta z muzyką, aby zmienić wszystko. I taka kaseta też do mnie trafiła. Zawierała całkiem przerażającą muzykę gitarową z nagraniami takich zespołów jak RAPEMAN, ARSENAL, HEAD OF DAVID, UT… i to wystarczyło. Też tak chciałem grać. Oraz oczywiście Touch and Go Records stało się numerem 1. W mieście portowym, w którym w końcu mieszkaliśmy jest sporo dolarów i marynarzy, więc winyle z dobrą muzyką były zawsze. Już w podstawówce sporo w głowie mi mieszały wizyty u kolegi, którego tata pływał i miał świeżutki punk rock i inne niesamowite rzeczy.

Tomek: Nie zapominajmy, że mieszkaliśmy z Irkiem w jednym pokoju. To znaczy – ja słuchałem tego, co puszczał starszy brat: z najwcześniejszych rzeczy pamiętam 4AD, a potem to już faktycznie ta przełomowa składanka „Total War”, która zmieniła wszystko. Ja gdzieś tam, w którymś momencie zacząłem sam kupować i przegrywać kasety, głównie punk rocka, ale to na dłuższą metę było muzycznie mało inspirujące. Touch and Go Records i SONIC YOUTH – to leciało w tym naszym pokoju na Przymorzu w latach dziewięćdziesiątych. Jeśli chodzi o źródła, to była jeszcze legendarna wypożyczalnia płyt w Gdyni przy Świętojańskiej – jechało się po płytę, tak jak po kasetę video, znajdowało się kolegę z odtwarzaczem i nagrywało na kasetę. Ci goście mieli naprawdę świetną muzę, sporo nagrań mieliśmy właśnie od nich.

Tomek P.: Mnie zawsze inspirował punk. Słuchałem i słucham dużo tego. Dopiero jak dołączyłem do chłopaków zacząłem słuchać SONIC YOUTH, JESUS LIZARD, itd. Do nagrań docierało się standardowo, jak na początku lat 90. Przegrywało się od ludzi. Pamiętam jednego koleżkę z Gdyni, który miał kupę płyt. Pierwszego SHELLACA np. mieliśmy nagranego od DJ z radia. Był nagrany odwrotnie tzn. najpierw strona B potem strona A. Do tej pory tak słucham tej płyty. Czasami się jakąś kupiło w Outside lub innych distrach. Płyty wtedy kosztowały majątek. Ja mam cały czas radość, gdy otwieram paczkę z płytami, może właśnie dlatego, że kiedyś było o nie niełatwo.

 

CHAOS: Wasza pierwsza płyta „Rudder” wydana została na kasecie przez Uszatego z Nikt Nic Nie Wie w roku 1997. Jak znaleźliście wydawcę i dlaczego akurat wytwórnia Nikt Nic Nie Wie ? Kto jest autorem rysunku żaglówki na okładce?

Irek: Nie pamiętam dokładnie, ale pamiętam jak fantastycznie nas Uszaty traktował podczas trasy po południu Polski (wspólnej z EWĄ BRAUN) zaraz po wydaniu płyty. Zapewne wysłaliśmy mu demo i napisał list, może zadzwonił, że wyda i tak się potoczyło. Nie było maili, więc gadka była raczej wtedy prosta. Cieszyło nas to wydanie płyty w tak szacownym wydawnictwie bardzo. Okładkę narysowała dziewczyna perkusisty.

Tomek: Wydaje mi się, że to był rysunek z czasów dzieciństwa. Kapitalny, wyrazisty – do tego stopnia, że ten wodno-marynarski motyw towarzyszy nam właściwie graficznie do dzisiaj.

Tomek P.: Żaglówkę namalowała moja obecna partnerka Dorota, będąc jeszcze w szkole podstawowej. Kiedyś przeglądałem z nią jakieś papiery i ta łódeczka wpadła mi w oko. Teraz mamy ją oprawioną i wisi u nas w chacie „nad kominkiem”. Resztę okładki zrobił Uszaty.

CHAOS: Po wydaniu „Rudder” zagraliście zapewne parę koncertów. Gdzie się odbyły i jakie są wasze wspomnienia z tych gigów? Opowiedzcie nam, jak wtedy wyglądała scena noise rockowa w Polsce.

Irek: Już po tak długim czasie mieszają się wspomnienia z tych koncertów, miasta, podróże, noclegi. Zostają śmieszne sceny w głowie, jak granie na scenie z biurek szkolnych w Tarnobrzegu i te straszne, jak atak faszystów w Gliwicach. Grało się z różnymi zespołami, nikt nie wybrzydzał. Przeważnie jakieś mieszanki stylów. Te zapamiętane dobre to EWA BRAUN z naszych i GUAPO, MELT BANANA z nie naszych. Mało się wiedziało, co się dzieje w innych częściach kraju. U nas w Gdańsku noise rock zaczęli grać koledzy z klasy mojego młodszego o 7 lat brata i jako FOR HER PLEAUSURE nie raz staliśmy razem na tej samej scenie. Zresztą wydałem im płytę jako Dead Sailor Muzic w 2000 roku.

Tomek: To była całkiem długa trasa po południowej Polsce. Uwierzysz, że pojechaliśmy na nią pociągiem, targając w rękach gitary i perkusję? Irek wspominał wcześniej o miłym podejściu Uszatego: faktycznie, na jeden czy dwa koncerty zawiózł nas swoim nissanem micrą – też trudno uwierzyć, że się do niego zmieściliśmy. Tomek Piotrowski dokumentował wszystkie swoje występy, więc na pewno ma dokładną rozpiskę tamtej trasy. EWIE BRAUN rozkraczył się samochód i ostatecznie graliśmy sami – to było ciekawe, bo ludzie przychodzili posłuchać kultowej EWY BRAUN, a dostawali jakiś dziwaków. Nie żeby EWA BRAUN była normalna, ale oni, pomimo niepunkowego jednak charakteru swojej muzyki, należeli do „sceny”, a w każdym razie byli przez nią akceptowani czy nawet hołubieni – tak mi się wydaje. A to był podstawowy warunek, żeby dużo grać. My się na to nie załapaliśmy – chyba nawet dobrze, a na pewno słusznie. Też pamiętam ten kapitalny koncert w Tarnobrzegu i atak faszystów – ale moim zdaniem nie w Gliwicach, tylko w Dąbrowie Górniczej. Graliśmy też wtedy fajne koncerty w Nowym Targu, w Nowym Sączu i chyba w Krośnie. Jednym z przełomowych momentów był też plenerowy gig w sopockich Łazienkach Północnych w klubie Siouxie. Wystąpiliśmy tam latem, w jaskrawych bluzach (jak SONIC YOUTH na okładce „Goo”), graliśmy potwornie głośny noise na plaży i chyba nam nieźle wyszło. Poza tym dominujące wspomnienie jest takie, że gdziekolwiek graliśmy, to kompletnie nie pasowaliśmy. Chcieliśmy grać, więc graliśmy – ale to były jakieś przeglądy piosenki młodzieżowej w Pruszczu Gdańskim czy punkowy festiwal w Bytowie. Przeważnie było tak: grasz i masz stuprocentowe przekonanie, że nikt nie rozumie, o co chodzi. Tę niestosowność chyba najsilniej odczuliśmy, grając na festiwalu Drrrama, też w Pruszczu Gdańskim: pociliśmy się i wyginaliśmy, mając przed sobą stu kilkudziesięciu kolesi w długich włosach, którym nawet się nie chciało wstać z podłogi. A wtedy na koncertach raczej się ruszało niż siedziało. Najlepszy kontakt mieliśmy zawsze z załogą z Wołowa, skupioną wokół Igora Pietrzykowskiego i pisma „Korek”. Warto było – i do dziś jest warto – jechać przez całą Polskę, żeby się z nimi spotkać i dla nich zagrać. To w Wołowie graliśmy z MELT BANANA, a nie wiem, czy też nie z COUCH i SURROGATEM – bo z Niemcami też się dobrze grało. To było dla nas to, co nazywasz „sceną noise rockową” – mam wrażenie, że tu nawet nie można mówić o rozproszeniu… Chodzi o to, że to były same meteoryty. Dla nas coś takiego, jak scena noise rockowa nie istniała, a w każdym razie nie mieliśmy z nią kontaktu – poza tymi pojedynczymi wyjątkami, które chyba nie wystarczają do tego, żeby mówić o scenie.

Tomek P.: Zagraliśmy mini trasę na południu Polski, nie pamiętam już gdzie dokładnie. Na pewno Gliwice, Nowy Targ, Tarnobrzeg, Nowy Sącz chyba. Trasę mieliśmy grać z EWĄ BRAUN, ale chłopaki się wycofali po pierwszym gigu. Mieli jakiś kłopot z busem. A my pociągami jeździliśmy ze sprzętem. Mordęga, ale co zrobić. Nie wiem czy można mówić o czymś takim jak „scena noise”. To była raczej scena HC, która takich jak my jakoś zaakceptowała. Był silny ośrodek w Wołowie skupiony wokół zine’a „Korek”. Janusz i Igor pozdrawiam. Jeden koleś w Gdyni co miał w chuj płyt.

 

CHAOS: Dead Sailor Muzic to wytwórnia założona z myślą, by m.in. wydać waszą drugą płytę „Killwater” (2000). Możecie coś o niej nam opowiedzieć ?

Irek: Pojawiła się możliwość produkowania samemu płyt w postaci CD-R i z niej skorzystaliśmy. Nie było jakoś chętnych na wydanie naszego materiału nagranego w 1999 i w XXI wiek postanowiliśmy wejść sami. Kupiłem nagrywarkę, wtedy była to sporych rozmiarów plastikowa skrzynka, i zrobiliśmy to. Okładki na dobrym kartonie, drukowane na drukarce biurowej i wycinane ręcznie. Kto ma ten wie, że żaden wstyd. I tak właściwie powstał Dead Sailor. A jak już zaczęliśmy sami to kontynuujemy do dziś. Mamy 12 nagranych materiałów na koncie. Nie dużo, ale większość to przecież ja i brat.

Tomek P.: Nikt nie był zainteresowany wydaniem „Killwatera”, więc niejako byliśmy zmuszeni założyć wytwórnię i zrobić to sami. Zaprojektowałem na szybko logo i tak powstał Dead Sailor Muzic. Wydaliśmy wtedy „Killwater”, jedynkę FOR HER PLEAUSCURE i COLUMBUS ENSEMBLE.

 

CHAOS: Marcin Dymiter z EWY BRAUN jest, obok Maćka Cieślaka ze ŚCIANKI, producentem drugiej płyty THING „Killwater”. To wasz wieloletni kumpel. Zresztą, jak wiem, z całą EWĄ BRAUN łączyła was przyjaźń. Jak poznaliście Marcina i jak udało wam się z nim tyle lat wytrzymać? To oczywiście żart, bo Marcin to świetny facet.

Irek: Żart nie żart. Profesjonalista z niego, ale wymagający do bólu. Nie każdy wytrzyma. Poznaliśmy się na koncercie CHOKEBORE w Gdyni. Nie pamiętam kiedy to było, ale byli raz to pewnie gdzieś się da odszukać. Podszedłem, zagadałem do niewielkiego człowieka, który okazał się wielką osobowością. Kochamy się do dziś. Jestem ojcem chrzestnym Marcina córki.

CHAOS: Gdzie nagrywaliście pierwszy album „Rudder” i gdzie została nagrana druga płyta „Killwater”? Okładkę drugiej płyty zdobi grafika Tomka P.

Irek: Rudder nagrał nam, bardzo dobrze zresztą, Kamiński w studio Na Zboczu gdzieś na Chełmie (dzielnica w Gdańsku). Był on świetnym gitarzystą, więc i słyszał sporo i wyrozumiały był dla naszej muzyki. Po raz pierwszy byłem zadowolony z tego, co wyszło w studio. Nasze poprzednie nagrania i demówki nie były udane. Wspomniałeś o nagrywaniu „Killwater”, to przede wszystkim dwójka – Maciej Cieślak i Marcin Dymiter świetnie się dogadywała w studio i odcisnęła piętno na płycie. Było przyjemnością widzieć ich w robocie, tryskali pomysłami i użyliśmy sporo z dziwnych urządzeń analogowych, które nabył Maciej gdzieś w Polskim Radiu (czy gdzieś tam). Płyta ma sporo muzyki, której nie było wcześniej w naszych głowach. Powstała dopiero w studio. Studio to należało do Macieja i miało nazwę imienia Adama Mickiewicza.

Tomek P.: „Rudder” nagrywaliśmy w małym studiu „Na Zboczu” w Gdańsku. Przyznam, że niewiele pamiętam z tej sesji. Zresztą nie było to nic specjalnego. Podłączyliśmy się do sprzętu i zagraliśmy jak najlepiej umieliśmy. Zmiksował to Tomek Kamiński. „Killwater” nagrywaliśmy u Maćka Cieślaka w piwnicy. Co do okładki, wiesz, Irek i Tomek robili większość muzy, więc dali mi zrobić okładkę. Zresztą do tej pory robię okładki. Od czasu do czasu.

CHAOS: Nasz wspólny kolegę Janek Mucha, który jest wydawcą i właścicielem niezależnej wytwórni Gusstaff Records robił m.in. pamiętny koncert THING z niemieckim SURROGATEM w Sopocie. Imprezę po koncercie pamiętam do dziś, hehe. Wy też? Janek w latach 90. był jednym z głównych „filarów” zine’a „Korek”. Opowiedzcie nam trochę o tym zine i o Janku, który był już wtedy bardzo aktywny na scenie niezależnej.

Irek: SURROGAT zaskoczył mnie przede wszystkim ustawieniem na scenie instrumentów. Doskonała Koreanka, która waliła u nich w perkusję była przed chłopakami na gitarze i basie. Przez co pewnie lepiej ich słyszała, ale też brzmiało to mocno perkusyjnie. Janek to, jak to się mówi, żywa legenda. Wspaniały facet zaangażowany w muzykę chyba już z 40 lat, hehehe. Wiele osób mu wiele zawdzięcza, a i Polska, mówiąc górnolotnie, też mu powinna choć nazwać rondo jego imieniem. O zinie to nie za wiele mogę powiedzieć. Głównie kontaktowaliśmy się z innym freakiem zamieszkującym w Wołowie, Igorem Pietrzykowskim. On tam pisywał różne różności.

Tomek: Tak, z Hansem Muchą współpracujemy do dziś – tłoczył na przykład najnowszy album COLUMBUS DUO „À temps”. Ale więzi z Igorem są jeszcze silniejsze. On to by miał dopiero historie do opowiedzenia o latach dziewięćdziesiątych! Począwszy od naszego pamiętnego koncertu w klubie, który nazywał się chyba Halina, gdzie ciągnęliśmy prąd z sąsiedniej kamienicy, przez „Korek” właśnie, koncerty z dolnośląskimi i zagranicznymi kapelami, aż po ostatnią „domówkę” u samego Igora, gdzie przyszło więcej ludzi niż na większość naszych koncertów.

 

CHAOS: Kiedy zespół THING, jedna z moich ulubionych kapel lat 90., zakończył działalność?

Irek: Nie zakończył. Ewoluował, zmieniał nazwę, zmieniał instrumentarium, odchodzili i przychodzili kolejni muzycy. Jest nas teraz dwóch. Ja nie gram już na basie, Tomek odstawił gitarę. Czas płynie, zobaczymy co się jeszcze urodzi. Noise jest nadal.

Tomek P.: Moim zdaniem to było 7 kwietnia 2002 czyli w momencie wydania pierwszej płyty COLUMBUS ENSEMBLE.

 

CHAOS: Mijają lata inspiracje zmieniają się, a wy gracie w innych zespołach. Przybliżcie nam w jakich?

Irek: Ja w kolejnej odsłonie THING pod nazwą COLUMBUS DUO.

Tomek: To ciekawe, bo ja też.

Tomek P.: Ja gram teraz na perkusji w hardcorowym RAUS OF MY EYES oraz ska – jazzowym NUTTY LOVERS.

 

Koncert Columbus Duo w klubie „Desdemona” w Gdyni – 3 luty 2018 roku.

Fot. Paweł Jóźwiak

 

CHAOS: Ostatnie, cykliczne pytanie – jakie płyty was ostatnio zachwyciły, czy widzieliście film, który warto obejrzeć, a może chcecie polecić dobrą książkę lub komiks?

Irek: SURVIVAL „Survival”, OREN AMBARCHI „Hubris”, JEFF PARKER „The New Breed”, OOZNIG WOUND „Whatever Forever”, SUMAC „The Deal”, RADIAN „On Dark Silent Off”, LOTTO „Elite Feline”, JOSHUA ABRAMS „Magnetoception”.

Tomek: To ja dla odmiany o książkach. A że moim zdaniem dobra literatura skończyła się sto lat temu, tylko dwa nazwiska: Flaubert i Proust.

Tomek P.: Warto słuchać muzyki i chodzić do kina, czytać. Zawsze. Im więcej tym lepiej.

CHAOS: Dzięki, chłopaki, że poświęciliście swój czas na ten wywiad. Cieszę się, że od wielu lat mogę nazywać się waszym przyjacielem.

THING: Cała przyjemność po naszej stronie. To fajnie, że po tylu latach ktoś jeszcze chce z nami rozmawiać o THING. Cieszymy się, że jesteś naszym przyjacielem.

 

 

                               MAKU

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *