Kiedy i gdzie powstała kapela Krzycz? Kto ją tworzył?
Zespół Krzycz powstał 9 października 1994 roku w Szczecinie, w składzie: Artur Stankiewicz (bas), Przemek Drążek (gitara, trąbka), Maciek Baczyński (bębny). Dołączyłem do składu w styczniu 1995 roku. Rok później miejsce Maćka za bębnami zajął Bartek Słaby z Łobza. Wiosną 1998 roku Artura zastąpił Kamil Dudar, a niespełna rok później Maciej „Gnot” Makowski z poznańskiej formacji Dump przejął rolę basisty na europejską trasę, która okazała się później ostatnią w dziejach zespołu.
Obok Thing, Ewy Braun i Kristen tworzyliście w Polsce tzw. mini scenę noise rockową lat dziewięćdziesiątych. Irek z Thing wspominał mi, że w tamtych czasach noise spotykał się ze słabym odbiorem. Mówił: „Nikt nas nie chciał – Punki nie chciały, hardcorowcy nie chcieli nawet alternatywa odrzucała”. Fakt, że wszyscy byliście za bardzo do przodu, a w Polsce nikt nie był przygotowany na takie granie. U nas zawsze nowe trendy muzyczne były przyjmowane i doceniane dopiero po latach. Jak wyglądało to z Twojej perspektywy? Graliście dużo koncertów i z kim?
Jak na tamte czasy, to nie było tak źle. Nasza muzyka owszem odbierana była różnie, w zależności od publiczności, ale zawierała w sobie elementy, które przemawiały do wielu gustów. Nie twierdzę tutaj, że cieszyliśmy się wielką popularnością, aczkolwiek na brak ofert koncertowych oraz publiczności na nich raczej nie narzekaliśmy. Koncertowaliśmy najpierw na lokalnym podwórku i okolicy, po czym za sprawą kolegi naszego basisty – Jacka Zięby z Bielska-Białej, zaczęła się nasza przygoda z południem Polski. W międzyczasie także zagraliśmy w Poznaniu, Warszawie, kończąc działalność trasą po Europie. Do bardziej pamiętnych dla nas koncertów należą te u boku Post Regiment w katowickim „Mega” klubie, Trottel w poznańskim squacie „Rozbrat”, Logical Nonsence w Bielsku-Białej, Starzy Singers w Warszawie, czy Stephans w Wołowie. Z przyjemnością grało nam się także w Ozimku pod Opolem na zaproszenia naszego przyjaciela Kuby Kunysza.
W Szczecinie i okolicach oprócz Krzycz w latach 90 działały jeszcze zespoły Ciastko, Kristen i później Plum. Chciałem zapytać czy pamiętasz inne kapele godne polecenia grające w tym okresie, o których słuch zaginął.
Szczecińska scena w tamtym okresie była w miarę prężna. Osobiście zżyci byliśmy z kilkoma kapelami, z których moim zdaniem na największą uwagę zasługują Kfaza, Felicite Pueros oraz Sunra z Płoni.
Jakie kapele inspirowały Was, gdy zakładaliście zespół Krzycz ?
W tamtym okresie byliśmy głównie zainspirowani muzyką zza oceanu. Słuchaliśmy przeważnie kapel skojarzonych z nurtami noise i math rock, no wave oraz wszelkimi ekstremalnymi mutacjami. Ukłon tutaj należy się także wyśmienitym krajowym formacjom z tego okresu, jak chociażby poznański Dump, czy Kinsky.
Pytałem Ciebie o organizację koncertów kapel z USA (i nie tylko) w Szczecinie. Wspominałeś, że organizowałeś parę. Co to były za kapele i jaki był ich odbiór w Waszym mieście? Możesz coś o tym opowiedzieć?
Owszem, miałem udział w organizacji koncertów w Szczecinie, zaledwie dwóch, choć dość prestiżowych. Konkretnie były to występy Showbusiness Giants (w składzie m.in. John i Tom z Nomeansno) oraz Nomeansno. Cała inicjatywa wzięła się stąd, by na lokalnej scenie zaczęło się dziać coś na nieco większą skalę. Zainspirowani byliśmy działaniami Przemka Thiele z Kolaborantów, który sprowadzał do Szczecina kapele większego formatu w ramach prowadzonej przez siebie audycji radiowej i serii koncertowej pod szyldem Grzmoty. Nawiasem mówiąc, Przemek wspierał nasze działania i pomagał je promować.
Ogólnie imprezy te były przyjęte bardzo dobrze i frekwencja była wysoka. W przypadku koncertu Nomeansno ludzie zjechali się z odległych stron, niektórzy niemal nie dowierzając, że zespół takiego pokroju zawitał do Szczecina. Dodam jeszcze, że tego wieczoru zagrali także The Sorts, kojarzeni ze sceną z Washington D.C. z udziałem m.in. bębniarza z Hoover, oraz czeski Sabot.
Niestety w trakcie tego pamiętnego koncertu lokalna mafia skradła vana Nomeansno. Dowodu co prawda nie mieliśmy, ale wiele wskazywało na to, że menadżer klubu maczał w tym palce. Następnego dnia, po wielu godzinach negocjacji oraz sytuacjach wyjętych z filmów gangsterskich, udało nam się po zapłaceniu haraczu odzyskać tego vana i umożliwić Nomeansno kontynuację trasy.
Te wydarzenia zniechęciły mnie do dalszej działalności i utrwaliły w przekonaniu, żeby opuścić Polskę, ale o tym nieco później…
Dzięki koncertom na południu Polski, a w szczególności w Nowym Targu, zostaliście zauważeni przez Nikt Nic Nie Wie. Wytwórnia, która zawsze była otwarta na różne gatunki muzyczne, za co szacun dla nich, że np. oprócz Was wydali też moich przyjaciół z gdańskiego noise rockowego tria Thing. Możesz nam opowiedzieć, jak doszło do nawiązania współpracy z labelem i jak wyglądało nagrywanie debiutanckiej płyty? Gdzie i kto Was nagrywał?
O ile dobrze pamiętam, okazja zagrania w Nowym Targu pojawiła się, gdy otrzymaliśmy zaproszenie do Mega klubu w Katowicach. Obydwa koncerty zapadły mi głęboko w pamięci z uwagi na ich klimat i odbiór publiczności. W Nowym Targu zagraliśmy w podziemiach budynku, który był bodajże na co dzień szkołą. Udało nam się osiągnąć solidne brzmienie, co nie zawsze było możliwe, bo w tamtych czasach grało się głównie na sprzęcie zapewnionym przez organizatorów. Poznaliśmy się wówczas oficjalnie z Uszatym z NNNW i zatrzymaliśmy się u niego. Uszaty oznajmił nam wtedy, że chciałby wydać nasz nowy materiał. Dwa dni później w katowickim Mega klubie poznaliśmy się z Wołem, czyli drugą połową NNNW, i jak się okazało naszym cichym fanem. Ten występ był bez wątpienia jednym z naszych najlepszych pod względem brzmienia oraz publiczności, bo było tam kilkaset osób. Brzmienie zawdzięczaliśmy pomocy Jarka Smaka z Post Regiment – kapeli, która także zagrała tego wieczoru. Tak zatem w jeden weekend wyjaśniło się kto nagra i wyda naszą płytę. W międzyczasie zaprosiliśmy także do współpracy Maćka Głuchowskiego z poznańskiej kapeli Dump, który zapoznał nas z akustykiem Pawłem Wudarskim, odpowiedzialnym za potężne i motoryczne brzmienie zespołu.
W styczniu 1998 roku w warszawskim studio Manta, z Jarkiem Smakiem za głównym sterem i przy wsparciu ze strony Głuchowskiego oraz Wudarskiego, zarejestrowaliśmy album „Trauma”. Gościnnie wystąpił na nim Głuchowski na bębnach w improwizowanym utworze „Luty” oraz na pianinie w „Czarne chmury” i „Ulica znana od lat”.
Zespół zagrał też jedyną trasę europejską po Holandii, Belgii, Anglii i Szkocji. Możesz coś o niej opowiedzieć?
Ta trasa odbyła się w styczniu 1999 roku. Od strony muzycznej wspominam ją bardzo dobrze. Nasz ówczesny basista nie był w stanie z nami pojechać z powodu wymagających egzaminów na studiach, stąd zwróciliśmy się ponownie do ekipy z Dump o pomoc. Po kilku intensywnych weekendach spędzonych w Poznaniu na próbach z Maćkiem Makowskim (gitarzystą Dump), zajął on tymczasowo pozycję basisty i w tym składzie zagraliśmy tę trasę. Maciek miał kunszt motorycznej i głośnej muzyki we krwi, stąd muzycznie rozumieliśmy się doskonale, a efektem tego było sporo świetnych koncertów.
Inicjatorem trasy był Uszaty z NNNW, który dzięki kontaktom wyrobionym przez lata prowadzenia działalności z wytwórnią, był w stanie te koncerty załatwić. Dość szybko jednak do nas dotarło, że Uszaty nie robił tego ze względu na nas, a głównie po to, by pozałatwiać swoje interesy, nie wspominając już o tym, iż nasze poglądy na wiele innych tematów były bardzo rozbieżne. Atmosfera w vanie stawała się przez to z dnia na dzień coraz cięższa. Rozładowaniem jej na szczęście były koncerty każdego wieczoru oraz ciekawe miejsca, które udało nam się poznać.
Przyjęcie ze strony publiczności było bardzo dobre. Wiele lat później znalazłem gdzieś w sieci recenzję naszego koncertu w Birmingham napisaną przez jej organizatora, który określił nas mianem jednej z najgłośniejszych i najlepszych kapel, jakie miał okazję zobaczyć i usłyszeć. Nawet koncerty w takich metropoliach jak Londyn, gdzie zagraliśmy aż 4 razy cieszyły się dobrą frekwencją i odbiorem.
Ostatni koncert na tej trasie odbył się w belgijskim Liege, ponownie dla pełnego klubu. Pamiętam to niczym wczoraj, kiedy tuż po jego ukończeniu, podszedłem do Przemka, aby podzielić się wstępnymi wrażeniami. Pośród ogólnego zadowolenia Przemek powiedział – „mam przeczucie, że długo nam pozostanie czekać do kolejnego koncertu”. Jak się później okazało był to ostatni koncert w dziejach Krzycz. Przeczucia Przemka się sprawdziły, gdyż na scenie stanęliśmy dopiero 3 lata później, w Chicago, już jako Rope.
Krzycz rozpadło się w 1999. Co się stało z pozostałymi członkami zespołu oprócz Ciebie i Przemka? Wy w końcu zamieszkaliście w USA, a pozostali tworzyli jakieś inne składy muzyczne? Co robiłeś zaraz po rozpadzie Krzycz? Grałeś gdzieś?
Po wspomnianej powyżej trasie, Krzycz kontynuowało jeszcze działalność przez kolejnych kilka miesięcy jako trio, ze mną na basie oraz wokalu, Przemkiem Drążkiem na gitarze i Bartkiem Słabym na bębnach. Skupialiśmy się głównie na pracy nad nowymi utworami. W międzyczasie wraz z Przemkiem powołaliśmy do życia nowy projekt pod nazwą Sznur, którego założeniem była eksploracja nowych dla nas terenów muzycznych. Latem tego roku wyjechaliśmy całą trójką na kilka miesięcy do pracy w Szkocji, gdzie różnice interpersonalne pomiędzy Bartkiem, a mną i Przemkiem zadecydowały o ostatecznym zawieszeniu działalności Krzycz i skupieniu się na Sznurze. Już wcześniej urwał się nasz kontakt z byłymi członkami Krzycz, bo w międzyczasie zmieniliśmy dwukrotnie basistę, a po powrocie ze Szkocji rozeszły się także nasze drogi z Bartkiem. Dopiero wiele lat później dowiedziałem się, że Bartek wyjechał do Australii i grał w kilku kapelach punkowych. Jeśli zaś chodzi o Artura Stankiewicza, który opuścił szeregi Krzycz krótko po nagraniu „Traumy”, to nawiązaliśmy ponownie kontakt 4 lata temu – jak się okazało przez długi czas nie miał zbyt wiele do czynienia z muzyką, dopiero w ostatnich latach zaczął do grania powracać. Z perspektywy czasu jest mi bez wątpienia żal, że tak się potoczyły losy między nami, ale niestety ten okres miał to do siebie. Byliśmy wówczas o wiele bardziej impulsywni i podatni na wpływy otoczenia. Gdybyśmy dziś postawieni byli w sytuacjach, w jakich wówczas się znaleźliśmy, nasze podejście byłoby bez wątpienia bardziej wyważone. Po latach miałem przynajmniej okazję – podczas jednej z wizyt w kraju – przedyskutować i wyjaśnić sobie wiele spraw z Arturem.
Wracając do mojej działalności po rozpadzie Krzycz, to cała twórcza energia poświęcona była Sznurowi. Decyzja o wyjeździe z Polski zapadła ostatecznie, a realizacja wyjazdowych planów była kwestią niespełna roku. Zimą 2000 roku pod czujnym uchem Jarka Smaka, w studio Gold Rock zarejestrowaliśmy pierwszy materiał Sznur, którego nazwę zmieniliśmy w międzyczasie na angielskie Rope. 6 miesięcy później wyjechaliśmy do Stanów.
Jak to się stało, że wylądowaliście z Przemkiem Drążkiem w Chicago – mieście, z którego pochodzą m.in. wytwórnie Touch and Go Records i Skingraft Records, a także masa świetnych, niezależnych kapel?
Cofnijmy się nieco w czasie. W 1996 roku Przemek podarował mi na 21 urodziny autobiografię Romana Polańskiego, którą znalazł na stercie makulatury pod swoim blokiem. Już przed jej lekturą byłem fanem Polańskiego, ale ta książka przemówiła do mnie jak żadna inna. Opowieści Romana o tym, jak planował zbudować łódź podwodną, aby wydostać się za żelazną kurtynę i zasmakować swobody twórczej oraz dostępu do filmów, których nie mógł zobaczyć w Polsce, czy już jego późniejsze sukcesy za oceanem, stwarzały aurę niemal baśniową. To właśnie ta książka zasiała tak zwane „ziarno”, które mniej więcej dwa lata później przerodziło się w decyzję o wyjeździe z kraju. Jak się też potem okazało moje 21 urodziny były ostatnimi, które obchodziłem w Polsce, gdyż przez kolejne 3 lata spędzałem je w Szkocji, gdzie pracowałem podczas wakacji, a później już w Stanach.
Decyzją o wyjeździe podzieliłem się z Przemkiem, który zawsze reagował bardzo otwarcie na wszelkie, nawet najbardziej szalone pomysły, chociażby takie jak ten. Naturalnie lżej mi się zrobiło wiedząc, że nie będę w pojedynkę. Przemek podszedł do tego bardzo poważnie i niemal z biegu zaczął się uczyć angielskiego, a na rok przed wyjazdem na stałe spędziliśmy wspólnie kilka miesięcy pracując w Szkocji, co było swego rodzaju przedbiegiem.
Zanim jednak skierowaliśmy naszą uwagę na Chicago, rozpatrywaliśmy także miejsca w Europie, takie jak Londyn, czy Glasgow. Z czasem stwierdziliśmy, że jak już gdzieś osiąść, to tylko w Chicago, które było wówczas nam muzycznie najbliższe. Tak się fortunnie złożyło, że brat Przemka przeprowadził się tam rok przed nami, a zatem mieliśmy jakiś punkt zaczepienia. Samo zdobycie wizy w tamtych czasach nie było łatwe, ale znalazł się sposób również na to – wyjechaliśmy oficjalnie w ramach wymiany kulturalnej w postaci pracy sezonowej, z której już nie wróciliśmy, haha.
W Polsce inspirowałeś się niezależnymi kapelami zza oceanu. Zamieszkujesz w Chicago – mieście, z którego pochodzi wiele najlepszych kapel oraz wytwórni noise rockowych i zaczynasz pogrywać z muzykami takimi jak: Darin Gray (Dazzling Killmen, Brise-Glace, Chikamorachi, Grand Ulena, On Fillmore, The Alan Licht / Loren Mazzacane – Connors Ensemble, Yona-Kit i You Fantastic! ) , Doug Scharin (June Of 44, HiM , Codeine, Rex, Loftus, Mice Parade, Activities Of Dust, Blktop Project, Out In Worship, Out Of Worship i Directions ) i Eugene Robinson (Oxbow, Stranger By Starlight, Whipping Boy, 202 Morningside, Black Face, Buñuel i Leisure High). To marzenie każdego chyba muzyka stanąć na scenie z artystami, których dokonania zawsze podziwiał. Opowiedz mi, Robert, jak udało Ci się z nimi zagrać i z kim oprócz wyżej wymienionych jeszcze współpracowałeś?
Jestem typem osoby, która przeinacza się w fanatyka w momencie, gdy napotka na swojej drodze coś, co przemawia do niej w sposób wcześniej nienapotkany. Tak bez wątpienia określiłbym mój pierwszy kontakt z muzyką artystów powyżej wymienionych.
Darin Gray stał się moim faworytem po zakupie płyty Dazzling Killmen „Face Of Collapse” na jednym z koncertów organizowanych przez Outside w Poznaniu. Później pojawił się on także na płytach, które wywarły na mnie chyba jeszcze większe wrażenie, a mianowicie Brise-Glace, Yona-Kit oraz You Fantastic! Płyty tych ostatnich, zatytułowanej „Homesickness”, słuchałem namiętnie, zafascynowany istnym collage’m brzmień i nagrań z różnych okoliczności – studyjnych, koncertowych, czy też z prób, które jak się później dowiedziałem, odbywały się głównie drogą pocztową, gdyż Darin mieszka w okolicach St. Louis, podczas gdy reszta kapeli w Chicago.
Moją misją, a wręcz obsesją po przeprowadzce do Chicago stało się znalezienie Darin’a. Przypomnę jeszcze, że jesienią 2000 roku internet był w powijakach, kierowałem się więc informacjami z okładek płyt. Przez pierwsze miesiące mieszkaliśmy przy alei Cicero, a kilka przecznic od naszego mieszkania znajdowała się knajpa o nazwie „Fantastic Lounge”. Na wcześniej wspomnianej płycie „Homesickness” jest utwór zatytułowany Cicero, wysnułem więc teorię, że jestem na właściwym tropie, ale trochę w nią zwątpiłem, jak się bliżej zorientowałem, że bardzo nierealistycznym było powiązanie nazwy knajpy z kapelą. W kolejnych miesiącach zacząłem pracować w wytwórni Southern Records, gdzie dowiedziałem się odrobinę więcej na temat Darin’a. Otóż jeden z kolesi zatrudnionych w Southern wspomniał mi, że Darin pracuje w sklepie Vintage Vinyl w St. Louis, ale od jakiegoś czasu nie ma z nim kontaktu. Southern oprócz tego, że byli wytwórnią, to także dystrybuowali płyty wielu innych wytwórni na Stany oraz Europę. Jednym z tych labeli było Secretly Canadian z Bloomington w Indianie. Oni także trudnili kolportażem innych, mniejszych oficyn, m.in. Family Vineyard. I tak oto pewnego dnia otworzyłem przesyłkę z Secretly Canadian, a w niej znalazłem promocyjne płyty Family Vineyard, wśród których był duet Darin Gray i Loren Mazzacane-Connors „This Past Spring” z zapisem ich występu na żywo. Z biegu włączyłem ten materiał i moja dusza napełniła się radością. Zakochałem się w jej dźwiękach od pierwszego odsłuchu. Był to także kolejny krok bliżej do spotkania z muzykiem, którego namiętnie tropiłem. Dokonania Darin’a po raz kolejny wywarły takie wrażenie, że postanowiliśmy z Przemkiem wysłać do Family Vineyard pierwszy materiał Rope zatytułowany „Fever” z pytaniem, czy zainteresowani byliby jego wydaniem. Tak się fortunnie złożyło że Eric z FV odpisał krótko po otrzymaniu tego materiału. Wspomniał, że wybiera się wkrótce do Chicago i chciałby się spotkać. Pamiętam ten moment bardzo dobrze, był to piątek wieczorem po próbie Rope. Spotkaliśmy się w pobliskim barze i rozmowa płynęła, jak rzeka, a gdy pod koniec zapytałem Eric’a, czy wydałby Rope, bez zastanowienia przytaknął. Nasza radość była podwójna, nie dość, że znaleźliśmy wytwórnię, to na dodatek Eric znał się z Darin’em. Uświadomiłem Eric’a, jak wiele dla mnie znaczyły dokonania Darin’a i że bardzo chciałbym go poznać, jeśli nadarzy się okazja. Na ten moment pozostało nam czekać kolejnych kilka miesięcy. 5 czerwca 2002 roku Darin ze swym nowym projektem o nazwie Grand Ulena zagrał debiutancki koncert w chicagowskim klubie Prodigal Son, u boku mało jeszcze znanej wówczas kapeli Deerhoof. Moje marzenie wreszcie się spełniło – zobaczyłem Darin’a w akcji na żywo, a nasza pogawędka po koncercie była równie wspaniała. Okazało się podczas niej, że tytuł utworu You Fantastic! „Cicero” pochodził od miejscowości w stanie Illinois, a sama nazwa kapeli to pomysł Al’a Johnson’a z U.S. Maple, który odsprzedał ją członkom You Fantastic! za symboliczne 10 dolarów, haha. Moje wcześniejsze teorie i wstępne tropy były więc zupełnie błędne, haha!
Zaledwie miesiąc później wyruszyliśmy z Darin’em oraz Unstable Ensemble, w którego składzie był Eric z FV, na trasę po środkowo-wschodnich Stanach. Podczas dwóch kolejnych tygodni spędzonych wspólnie często byliśmy świadkami powalających solowych wyczynów Darin’a (m.in. także w duecie z Loren’em w Nowym Jorku w klubie Tonic prowadzonym przez John’a Zorn’a). Bardzo się ze sobą zaprzyjaźniliśmy, stąd stał się on jednym z oczywistych gości, których zaprosiliśmy do udziału w nagraniu albumu „Widow’s First Dawn”.
Moja przyjaźń z Darin’em trwa do dziś. Jest on niezwykle wszechstronnym, charyzmatycznym i wprost fenomenalnym muzykiem. Na przełomie lat zagraliśmy wspólnie jeszcze kilkakrotnie – podczas któregoś z koncertów Alchimii w Seattle, kiedy Darin dosiadł się na jeden z utworów, a potem wystąpił gościnnie w czterech utworach na płycie „Roma” mojego solowego projektu Faro.
Doug Scharin, jak wiadomo, poruszał się w nieco innej sferze estetycznej niż Darin, aczkolwiek należy także do moich faworytów. Podbił moje serce płytą „Egg” pod szyldem HiM, a po niej porwały mnie także Rex, Codeine i June Of 44. Z Doug’em poznałem się osobiście w pierwszym dniu po przeprowadzce do Chicago, w klubie Empty Bottle na koncercie Orso (projekt Phil’a Spirito z Rex) oraz Black Heart Procession. Zanim do tego jednak doszło – poznałem Carlo Cennamo podczas koncertu The Sorts i Nomeansno, w którego organizację byłem zaangażowany w Szczecinie. Rok później ponownie widziałem się z Carlo w Berlinie oraz Londynie na koncertach The Boom, gdzie poznałem także Fred’a Erskine’a. Później widziałem się jeszcze raz z Fred’em w Berlinie na koncercie June Of 44. W międzyczasie Carlo i Fred dołączyli do szeregów HiM, którego mózgiem był Doug i późnym latem 2000 roku przeprowadzili się do Chicago, zaledwie 2 tygodnie przed nami. Na tym pamiętnym koncercie w Empty Bottle podeszliśmy z Przemkiem do baru, żeby kupić piwo i nagle ku ogromnemu zdziwieniu z obydwu stron spotkaliśmy się ponownie z Carlo i Fred’em oraz oficjalnie poznaliśmy Doug’a. Później widywaliśmy się jeszcze u nich w domu, bo mieszkali wspólnie oraz na koncertach zarówno HiM, jak i innych kapel.
Z upływem lat nasz kontakt stał się sporadyczny do momentu, gdy przeniosłem się do San Diego i moja praca nad solowym albumem nabrała rumieńców. Doug od wielu lat mieszka także w okolicach San Diego i ma studio u siebie w domu. W ten sposób odświeżył się nasz kontakt, a współpraca z nim nad albumem Faro była wprost niesamowitym doświadczeniem. Jego wirtuozeria muzyczna nie ulega kwestii, podobnie rzecz się ma jeśli chodzi o inżynierię dźwięku. Z czasem Doug bardzo się zaangażował w Faro i zagrał na co najmniej połowie tego materiału, traktując to jako nasze wspólne przedsięwzięcie. Nasze sesje podczas pracy nad tym albumem na długo pozostaną mi w pamięci. Doug to postać niezwykle charyzmatyczna, a zarazem skromna i skupiona na tym, co robi. Na dodatek jego studio jest pełne historii – od emblematów z niezliczonych koncertów i festiwali, jakie zagrał, po taśmy matki płyt. Jest to niezwykle klimatyczne i inspirujące miejsce stworzone przez artystę ogromnego kalibru.
Z Eugene’m Robinson to była tzw. „miłość od pierwszego wejrzenia”, od momentu, kiedy w roku 1998 na niemieckim kanale muzycznym Viva w programie WahWah ujrzałem fragmenty koncertu oraz wywiad z Oxbow podczas ich trasy po Europie u boku The Melvins. Wprost zaniemówiłem – Oxbow było zjawiskiem jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyłem i otworzyło drzwi, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Natychmiast skontaktowałem się z grupą kolegów w Polsce, z którymi wymieniałem się kasetami i okazało się że jeden z nich był w posiadaniu powalających albumów Oxbow – „Let Me Be A Woman” oraz „Serenade In Red”. Te płyty stały się dla mnie niczym narkotyki, od których nie mogłem się uwolnić.
Po przeprowadzce do Stanów, obok Darin’a, Oxbow byli także na liście tych, których namiętnie poszukiwałem. Pochodzili z San Francisco, wiedziałem więc, że stoi przede mną spore wyzwanie. Tak się złożyło, że te dwie wspomniane wcześniej płyty nagrał Steve Albini. Jeden z moich kolegów z Southern pracował w weekendy jako inżynier dźwięku w Electrical Audio. Poprosiłem go zatem, aby dowiedział się od Albiniego jak najwięcej szczegółów na temat Oxbow, a przede wszystkim czy nadal istnieją. Steve potwierdził, że wciąż grają i jest ich fanem, ale na tym się skończyło. Ten wymarzony dzień nadszedł 6 listopada 2001 roku, kiedy to Oxbow zagrali po raz pierwszy w Chicago. Klub nazywał się Fireside Bowl i mieścił się zaledwie kilka przecznic od biura Southern. Tego dnia już od rana się niecierpliwiłem i rozglądałem, czy przypadkiem gdzieś się na nich nie natknę. Cóż, powiem jedynie tyle, że ich występ na żywo był czymś, czego nie da się ubrać w słowa. Po koncercie odważyłem się wreszcie podejść do Eugene’a, bo z resztą kapeli już się poznałem wcześniej, zaś Eugene wydawał się być w innym wymiarze. Oxbow byli mile zaskoczeni naszą fascynacją. Zaprosiliśmy ich z Przemkiem do siebie na nocleg i tak zaczęła się nasza przyjaźń. Z Eugene’m wymieniałem emaile niemal codziennie, z czasem Oxbow odwiedzili Chicago jeszcze dwukrotnie, a potem z Rope zagraliśmy wraz z nimi w San Francisco oraz Los Angeles, podczas naszej trasy po zachodnim wybrzeżu. Naturalnie bardzo chciałem, by Eugene wystąpił gościnnie z Rope, ale logistycznie było to dość trudne. Dopiero po wydaniu „Widow’s First Dawn” powiedziałem mu o tym, że żałuję, iż nie ma tam jego głosu. Odpowiedział mi, że wystarczyło mu powiedzieć, a by się tam stawił. Drugi raz już mi nie musiał tego powtarzać i jak nadszedł czas na nagranie „Heresy, And Then Nothing But Tears”, Eugene był pierwszym, który się o tym dowiedział. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze, odebrałem go wpierw z lotniska, skąd udaliśmy się prosto do studia. Eugene to postać bardzo ekstrawertyczna i totalnie zabawna w kontraście z tym, kiedy sięga po mikrofon. Ta sesja była czymś w rodzaju rytuału i przyznam szczerze, że to co działo się za ścianą, gdzie Eugene był sam na sam z mikrofonem, pozostawiło nas w milczeniu i niepokoju, łącznie z Griffin’em Rodriguezem (HiM, Icy Demons), który był inżynierem dźwięku. Efekty tego można usłyszeć na płycie.
Eugene jest mi bliski jak brat. Był jednym ze świadków na moim ślubie, nasze rodziny się znają i od czasu do czasu się odwiedzamy. Miałem także zaszczyt z nim współpracować z Faro, gdzie wystąpił w trzech utworach. Niesamowite jest wręcz jego wyczucie muzyki. Zarówno z Rope, jak i Faro był doskonale przygotowany, miał napisane teksty i wszystko zostało nagrane z marszu, bez poprawek. Przebywanie w jednym studio z Doug’em i Eugene’m podczas pracy nad muzyką było doświadczeniem, które chyba na zawsze zostanie mi w pamięci.
Kolejną osobą, z którą mieliśmy zaszczyt współpracować oraz blisko się zaprzyjaźnić jest fenomenalna polska wokalistka jazzowa mieszkająca w Chicago – Grażyna Auguścik. Grażyna to anioł w ludzkim wcieleniu – zarówno jako obdarzona wybitnym głosem artystka, jak i cudowna osobowość. W ramach przygotowań do nagrania „Widow’s First Dawn” poszukiwaliśmy żeńskiego wokalu do kilku utworów. Grażyna przyszła nam do głowy, gdyż jej imię pojawiało się dość regularnie na rozpisce koncertów odbywających się w legendarnym klubie jazzowym The Green Mill, który mieścił się na naszej dzielnicy. Postanowiliśmy zatem wybrać się na jeden z występów i przedstawić jej ten pomysł. Głos Grażyny zauroczył nas natychmiast, a rozmowa z nią po koncercie była przesympatyczna. Kolejne nasze spotkania były równie wspaniałe i z czasem bardzo się zaprzyjaźniliśmy, spędzając wspólnie święta oraz inne okoliczności. Jej obecność zawsze napawa ciepłem i magią. Tak też się stało, kiedy nadszedł moment nagrania w Electrical Audio. Na życzenie Grażyny, podczas sesji staliśmy na przeciwko siebie. Ja pełniłem rolę swego rodzaju dyrygenta, sugerującego gdzie i jak miały pojawiać się jej partie. Chyba nigdy nie zapomnę tego doświadczenia. Można porównać je do gry na instrumencie theremin – głos Grażyny podążał bez zawahania za ruchem moich dłoni. Efekt końcowy do dziś należy do moich ulubionych na tym albumie. Zagraliśmy z Grażyną także kilka koncertów i jej wokale za każdym razem dodawały kolejnego wymiaru naszej muzyce. Naturalnie też, kiedy nadszedł czas nagrania „Heresy, And Then Nothing But Tears”, nie wyobrażaliśmy sobie tego bez jej uczestnictwa. Ponownie miałem przyjemność nagrywać z Grażyną podczas sesji Faro. Tak się szczęśliwie złożyło, że była na krótkiej trasie po zachodnim wybrzeżu z przystankiem także w San Diego, po czym miała kilka dni wolnych. Grażyna tryskała pomysłami, z czego powstało wiele śladów. To, co słychać na albumie jest tylko skromną część zarejestrowanego wówczas materiału.
Do listy muzyków z którymi współpracowaliśmy należy także Marty Belcher, a przyjaźń z nim zaczęła się na naszej pierwszej trasie z Darin’em i Unstable Ensemble, którego był członkiem. Marty to niezwykle utalentowany i wykształcony muzyk, stąd jego fascynacja muzyką Rope była dla nas wielkim komplementem. Jego saksofon sopranowy okrasił nasze obydwa albumy studyjne. Marty wyśmienicie się do tego przygotował, stawił się punktualnie i zagrał swoje partie w ogromnym skupieniu, od czasu do czasu delektując się odrobiną whisky, haha!
Steve Albini to legendarny muzyk, którego fanem jestem od lat. Ty zapewne również. Facet, który gra i grał w takich kapelach jak: Big Black, Rapeman i Shellac oraz znany producent niezliczonej ilości bardzo dobrych płyt z gitarową muzyką niezależną jest dla wielu z nas ogromną inspiracją. Udaje Wam się nagrać i wyprodukować w jego studiu Electrical Audio pierwszą płytę Rope „Widow’s First Dawn”. Jak doszło do tego doszło? Jak się z nim współpracowało? Możesz nam to wszystko opisać, bo ja aż umieram z ciekawości!
Steve Albini to wielka postać na scenie alternatywnej, co nie ulega najmniejszej kwestii. Owszem, dość wcześnie pojawił się na moim radarze i podbił moje serce wyczynami w kapelach, które wymieniłeś oraz nagrywając wiele z moich ulubionych płyt z tego okresu. Nagranie się z nim w Electrical Audio stało się bliższe realiom po naszej przeprowadzce do Chicago. Zasady nagrania się u niego są takie same, jak w innych studiach – trzeba zrobić rezerwację i mieć na to finanse, haha! Ale pozwól, że zacznę od początku. Otóż, jak wcześniej wspomniałem, nasz kolega Russ, z którym pracowaliśmy w Southern, w weekendy udzielał się jako asystent inżyniera dźwięku w Electrical Audio i wspomniał, że Albini z chęcią przyjmuje gości i udostępnia swoje studio do obejrzenia. A zatem mieliśmy dzięki temu okazję zapoznać się zarówno z nim, jak i jego otoczeniem na długo przed nagraniem. Podczas jednej z naszych wizyt, bo było ich kilka, nagrywali tam Godspeed! You Black Emperor i sprzętu oraz ludzi było sporo. Innym razem szwendała się w piżamach Kim Deal z The Pixies oraz The Breeders, bo podobno większość sesji odbywało się w nocy, kiedy to najbardziej dopisywała jej wena twórcza. W tamtym okresie w Electrical Audio mieszkał niemal na stałe Todd Trainer, zanim się nie przeprowadził z powrotem w okolice Minneapolis, skąd pochodzi. Dzięki temu mieliśmy okazję się z nim poznać, co później zaowocowało bardzo udanym koncertem z Brick Layer Cake. W międzyczasie także cała ekipa z Southern została zaproszona przez Steve’a na imprezę niespodziankę z okazji urodzin jego narzeczonej, odbywającą się na torze wrotkowym. Zagrał na tej imprezie cover band z czasów jej szkoły średniej, nie wspominając już o poczynaniach Steve’a na wrotkach, z czym radził sobie raczej żałośnie, haha, a więc zabawy było sporo. Dzięki tego typu okolicznościom, nagranie u niego w studio przestało się jawić jako sen. Pozostało się do tego jak najlepiej przygotować i uzbierać kasę.
Gdy nadszedł już ten długo wyczekiwany dzień, pierwsze wrażenia były raczej mieszane. Steve uczestniczył w innej sesji do późna w nocy i pojawił się jakiś czas po nas, nieco markotny i cichy. Na temat jego kolekcji mikrofonów krążą legendy i jest to w pełni zrozumiałe. Jak je poustawiał, szczególnie wokół perkusji, to wyglądała ona niczym okryta pajęczyną z kabli. Kiedy doszło wreszcie do próby dźwięków, Steve próbował manipulować przy moim piecu, starając się zmniejszyć dolne brzmienie, na co zaprotestowałem. Przy samym nagrywaniu również był dość mało rozmowny. Dodam jeszcze, że Electrical Audio jest podzielone na dwa studia – A i B. Nagrywaliśmy się w studio B, gdzie pokój Steve’a znajdował się dokładnie nad nami, a więc nie mieliśmy z nim kontaktu wzrokowego. Zaskakującym było także to, że większość słuchawek, które miał na stanie były defektywne i działał w nich tylko jeden kanał. Nawet drugiego dnia nagrań, kiedy to wpadli nasi goście – Darin Gray, Grażyna Auguścik i Marty Belcher, Steve był raczej mało rozmowny, mimo iż zna się dobrze z Darin’em i nagrał wiele jego projektów.
Kilka tygodni później wróciliśmy na kolejne dwa dni, tym razem do studia A, żeby ten materiał zmiksować. Tym razem Steve był w znacznie pogodniejszym nastroju i ogólnie swobodnie się z nim obcowało. Zaopatrzyliśmy się w arsenał przysmaków w postaci ciastek oraz słodyczy, które Steve z chęcią zajadał. Pomimo tego był on nadal trudny w pewnych kwestiach, przekonując nas niemal na siłę, by zachować surowe brzmienie. Jak najbardziej zależało nam na naturalnym brzmieniu, aczkolwiek tu i ówdzie chcieliśmy dodać kilka „smaczków”, czy też odrobinę efektu do wokalu. Steve był generalnie głuchy na takie prośby i sugestie. Imponujące są jednak jego umiejętności jeśli chodzi o obejście z taśmą, a konkretnie jej obróbkę. Zdarzyło się na przykład Michael’owi w kilku miejscach niechcący stuknąć pałeczką w statyw do mikrofonu, co Steve z niezwykłą precyzją potrafił wyciąć żyletką i ponownie skleić taśmę nie tracąc zupełnie na efekcie.
Podsumowując, miksowało się z nim znacznie przyjemniej, niż nagrywało. Po tej sesji rozmawiałem z kilkoma znajomymi, którzy się nagrali u Steve’a. Ich refleksje były podobne i raczej nie rwali się do kolejnych.
Zastanawiającą kwestią, która skrystalizowała się jeszcze bardziej już po nagraniu się u niego, jest to, że Steve niejednokrotnie obstawał w wywiadach i rozmowach przy tym, iż nie jest producentem, tylko inżynierem dźwięku. Tymczasem jego postawa podczas naszej sesji temu zaprzeczała. Steve poniekąd narzuca swoje pomysły na brzmienie, co w moim mniemaniu jest jednym z powodów, dla których tak łatwo można rozpoznać płyty które wyszły spod jego ręki.
W Chicago z Przemkiem wznawiacie działalność zespołu Rope, zaczynacie grać i nagrywać muzykę całkiem inną od tej, którą graliście w Polsce. Kierujecie się bardziej w obszary free jazzu i muzyki eksperymentalnej. Domyślam się, że w tym czasie inspirowała Was zapewne lokalna wytwórnia Skingraft Records. To prawda? Możesz mi opowiedzieć co Was wtedy inspirowało do grania tak trudnej w odbiorze, wymagającej i niezbyt przystępnej dla zwyczajnego słuchacza muzyki?
Powodem naszej przeprowadzki do Chicago była fascynacja muzyką pochodzącą lub związaną z tym miastem. Owszem Skingraft, jak i wiele innych wytwórni, należało do naszych ulubionych w tym okresie i od tego nasza przygoda w tym mieście się zaczęła. Z czasem jednak oferty tych wytwórni nie były w stanie zaspokoić naszego głodu na nowe dźwięki. Pamiętam, że w pewnym momencie wpadłem w panikę, bo brakowało mi odkryć muzycznych, co stało się swego rodzaju punktem przełomowym. Free jazz, muzyka klasyczna, eksperymentalna i szeroko pojęta awangarda nagle pojawiły się niczym studnia bez dna. Kierując się własnym instynktem oraz rekomendacjami znajomych, wielką ulgę sprawili nam tacy artyści, jak chociażby Anthony Braxton, Bill Dixon, Joe McPhee, Tony Oxley, Art Ensemble Of Chicago, itp. Byliśmy wówczas na etapie rozbierania dźwięków na jednostki, a w przypadku któregokolwiek z tych artystów taki proces mógł trwać tygodniami, jak nie dłużej.
Jak na ironię zaczęliśmy także słuchać sporo muzyki pochodzącej z Polski, a mianowicie Krzysztofa Komedę, Witolda Lutosławskiego, Krzysztofa Pendereckiego, czy Henryka Góreckiego. Potrafiłem czasami słuchać „Symfonii Nr 3” Pendereckiego tak namiętnie, że przez tydzień nie wyciągnąłem z walkmana tej taśmy. Bogactwo dźwięków, dramaturgia i piękno tej muzyki jest oszałamiające. Kolejnym fascynującym odkryciem był współczesny kompozytor George Crumb, a jego „Makrokosmos” jest dziełem nie z tej ziemi. Tak się fortunnie złożyło, że mieliśmy okazję go osobiście poznać podczas jednego z niezwykle rzadkich koncertów, który odbył się na przedmieściach Chicago. Okazuje się, że jest na świecie garstka muzyków, którzy potrafią tę muzykę zagrać, więc było to wyjątkowym doświadczeniem. A sam Crumb, wówczas już po 80-ce, wspominał wspólne kolacje z Pendereckim na występach po Europie. W tym samym czasie zaczęło się także nasze totalne zagubienie w muzyce zarówno Alice, jak i John’a Coltrane’a. Ta luka, która najpierw przyprawiła o panikę, nagle przelewała się dźwiękami wprost nie do ogarnięcia. W międzyczasie w szeregi Rope wstąpił także Michael Kendrick, który jest ogromnym maniakiem muzycznym. To on zaszczepił w nas fascynację takimi artystami, jak Soft Machine, Robert Wyatt, Magma, czy Frank Zappa.
Naturalnie nadal z przyjemnością słuchało i oglądało nam się The Flying Luttenbachers, Cheer-Accident, U.S. Maple oraz wielu innych fantastycznych formacji z tego okresu, ale nasze horyzonty i wiedza muzyczna bez wątpienia się poszerzyły, dzięki otwarciu się na inne style muzyczne.
Ogólnie bardzo ciepło wspominam te pierwsze lata działalności Rope. Żyliśmy tym bez przerwy. Razem wówczas z Przemkiem mieszkaliśmy, graliśmy oraz pracowaliśmy w wytwórni muzycznej, gdzie cały dzień leciała muzyka. Próby odbywały się 4, czasami 5 razy w tygodniu, po wiele godzin. Pracowaliśmy bardzo skrupulatnie nad każdym motywem, a inspiracje czerpaliśmy z wielu różnych źródeł. Nie były to już tylko kapele skojarzone z kilkoma wytwórniami, ale także szeroko pojęta muzyka eksperymentalna. Stąd też wziął się pomysł na określenie naszego stylu „avant-moodswing-rock”, bo te elementy były przewodnie w naszej muzyce.
Robert, mieszkałeś parę lat w Chicago i poznałeś trochę tamtejszą scenę muzyczną. Mógłbyś nam o niej opowiedzieć? Które kapele zrobiły na Tobie wrażenie, jaka atmosfera panowała w klubach i co wtedy ciekawego działo się w mieście, jeśli chodzi o muzykę?
Nie wiem od czego tu zacząć, bo bez wątpienia jest to temat bez końca. Chicago jest miastem o niezwykle bogatej i wszechstronnej historii muzycznej. Na początku mojego pobytu zacząłem śledzić, co się działo w klubach i na scenach ogólnie kojarzonych z muzyką gitarową. Niestety nie załapałem się już słynny The Lounge Ax, który ukończył swoją działalność na krótko przed moja przeprowadzką do Chicago. Kilka lat później zacząłem pracę w wytwórni i dystrybucji Carrot Top, prowadzonej m. in. przez Julię Adams, która wcześniej wraz z Susan Tweedy (żoną Jeff’a Tweedy z Wilco) dowodziła The Lounge Ax i od czasu do czasu dzieliła się wspomnieniami z jego działalności. Do prężnie działających klubów w tamtym czasie należały Empty Bottle, Fireside Bowl, Hideout, Schubas, Abbey Pub, Double Door, Beat Kitchen, Subterranean, Bottom Lounge i wiele innych, mniejszych inicjatyw. W niemal każdym z nich odbywały się koncerty codziennie, czasami nawet dwa w ciągu jednego wieczoru. Z czasem Empty Bottle zaczęło poszerzać gamę muzyczną. Powołali do życia środową scenę jazzową, na którą chodziłem bardzo często i doświadczyłem wielu wspaniałych występów. Słynny brytyjski magazyn muzyczny The Wire wybrał także to miejsce na swój coroczny festiwal. Wraz z poszerzającymi się horyzontami muzycznymi, o czym wcześniej wspomniałem, moje poszukiwania miejsc, gdzie można było usłyszeć nowe dźwięki, również nabrały rozmiarów. Jednym z moich ulubionych był, niestety nieistniejący już klub, The Hothouse z siedzibą w samym centrum miasta. Gościli w nim zarówno lokalni muzycy, jak i artyści z najdalszych zakątków świata. Udało mi się tam zobaczyć wiele wspaniałych koncertów, a także zagrać z Rope, u boku Darin’a Gray oraz Fred’a Lonberg-Holm. W tym czasie jako akustyk pracował tam Griffin Rodriguez, z którym później nagraliśmy ostatnią płytę Rope. Wracając jeszcze do koncertów w Hothouse, to zapadły mi chyba najbardziej w pamięć występy członków Art Ensemble Of Chicago, chociażby szalony występ charyzmatycznego Famoudou Don Moye, czy też bardzo emocjonalny hołd dla niedawno zmarłego Malachi Favors, w wykonaniu pozostałych członków AACM. Był także niezwykle inspirujący występ Cooper-Moore lub porywający trans HiM. Kilka przecznic od Hothouse, na Loyola University, udało mi się zobaczyć rzadki i jak się później okazało jeden z ostatnich występów Derek’a Bailey w towarzystwie Casey Rice, który zajmował się efektami wizualnymi. Kolejnych kilka przecznic dalej mieści się miejskie centrum kultury, gdzie z dotacji miasta można było doświadczyć wielu fenomenalnych wydarzeń kulturalnych za darmo. Widziałem tam między innymi Peter Brötzmann Chicago Tentet, Chad’a Taylor’a, Matmos oraz wielu innych artystów z całego świata, których nazwisk już niestety nie pamiętam. Kilka przystanków metrem na południe miasta mieściło się kolejne legendarne jazzowe miejsce – The Velvet Lounge, prowadzone przez nieżyjącego już Fred’a Anderson’a. Siedział on z reguły na bramce i sprzedawał bilety, pomimo swego zaawansowanego wieku. Ten klub miał niepowtarzalny klimat i gościł wielu legendarnych muzyków, ale stanowił także inkubator dla młodych i głodnych artystów z lokalnej sceny jazzowej. W pamięci utkwił mi występ poświęcony Elvin’owi Jones krótko po jego śmierci, podczas którego grupa młodych lokalnych muzyków zaprezentowała porywający koncert, grając bez przerwy przez ponad godzinę i zmieniając skład w trakcie grania. Kilka kolejnych przystanków na południe mieści się uniwersytet chicagowski, gdzie miałem okazje zobaczyć m. in. John’a Zorn’a, Maja Ratkje, czy Mark’a Dresser. Na północnej części miasta działał także i niedawno ponownie wznowił działalność klub jazzowy The Hungry Brain, który gościł wielu doskonałych lokalnych muzyków. Byłem tam świadkiem występów m.in. genialnego perkusisty Hamid’a Drake’a.
Naturalnie nadal chodziłem także na koncerty muzyki gitarowej. Do ciekawszych artystów zaliczyłbym zespół Spires That In The Sunset Rise, złożony z czterech bardzo utalentowanych kobiet, poruszających się w klimatach freak folk. Grają one do dziś już w nieco okrojonym składzie, bo jako duet. Kilka lat temu wystąpiły także w Polsce. Zagraliśmy z nimi parę koncertów i ogólnie się zaprzyjaźniliśmy. Skoro już mowa o freak folk, to nie wolno tu nie wspomnieć o cudownej postaci, mojej przyjaciółce – Josephine Foster, z którą także zagraliśmy koncert. Bardzo aktywni byli w tym czasie w kolejnych wcieleniach The Flying Luttenbachers prowadzeni oczywiście przez Weasel’a Walter. Wpierw było to trio na dwa basy i bębny, a na krótko przed wyjazdem Weasel’a z Chicago do San Francisco, przerodziło się to w jego solowe szaleństwo na bas, saksofon oraz bębny. Miałem także okazję zobaczyć kilkakrotnie oraz zagrać wspólnie z moimi idolami z U.S. Maple, którzy na żywo powalali. Kolejną interesującą formacją byli i nadal są Cheer-Accident. Widziałem wiele ich występów i zagraliśmy wspólnie support przed U.S. Maple. Cheer-Accident są fenomenalnymi muzykami. Ich koncerty raz należały do powalających, a innymi razy totalnie irytowały, gdyż ekscentryzm powodował przerost formy nad treścią. Niemniej jednak łatwo im było to wybaczyć, gdyż byli nieprzewidywalni i za to ich cenię do dziś. Kolejną fajną kapelą było Abilene prowadzone przez Fred’a Erskin’a i Alex’a Dunham’a z Hoover.
Naturalnie jest to tylko skromna namiastka tego, co się wówczas działo w Chicago i co jestem w stanie sobie przypomnieć. Należy pamiętać, iż były to jeszcze czasy kiedy internet nie istniał na taką skalę, jak dziś i przez to artyści, wytwórnie oraz dystrybucje działały prężniej. Przez kilka lat mieszkaliśmy z Przemkiem dosłownie kilka kroków od Touch&Go, które mieściło się w kilkupiętrowym budynku, pracowaliśmy w Southern oraz Carrot Top Records, gdzie także wysyłaliśmy płyty paletami i odwiedzali nas na bieżąco muzycy oraz przedstawiciele innych wytwórni. Dla porównania podam, że kilka lat temu, kiedy odwiedziłem ponownie Chicago i siedzibę Carrot Top, którzy w międzyczasie przejęli dystrybucję Touch&Go, skurczyło się to do jednej półki na magazynie. Owszem wielu muzyków z tamtych czasów nadal gra, ale zmieniająca się sytuacja spowodowana rozkwitem internetu, bez wątpienia przyniosła swego rodzaju rozmydlenie. Nie zmienia to jednak faktu, że Chicago nadal stanowi bardzo istotne miejsce dla muzyki i jego zawiła historia jest źródłem unikatowych zjawisk muzycznych z niego czerpiących.
Zagraliście z Rope trochę koncertów po USA. Gdzie udało Wam się zagrać? W jakich miejscach graliście i z kim?
Debiutancki koncert Rope miał miejsce w chicagowskim klubie The Hideout 30 maja 2002 roku, wraz z Mark’em Shippy (U.S. Maple) i naszymi kolegami z Low Skies. A 10 lipca ponownie w The Hideout, tym razem z Darin’em Gray i Unstable Ensemble rozpoczęliśmy niemal 2-tygodniową trasę po środkowej i wschodniej części Stanów. Ta trasa była pełna przygód już od samego początku, bo van który Eric z Family Vineyard kupił na krótko przed nią, rozkraczył się w drodze do Chicago i niemal zupełnie pokrzyżował nam plany. Skończyło się na tym, że wypożyczyliśmy nowego, dużego vana i dzięki temu byliśmy w stanie się wszyscy pomieścić i kontynuować trasę. Co mi jednak najbardziej zapadło w pamięci, to wspólne chwile spędzone z Darin’em i jego niesamowite poczynania na basie. Była to muzyka niezwykle pobudzająca wyobraźnię. Dzięki zupełnemu zbiegowi okoliczności, podczas jednego z koncertów Darin’a w galerii w Richmond w stanie Virginia, organizatorzy postanowili podkręcić klimat i wyświetlali film „Stalker” Andrei’a Tarkovsky’ego, który jest jednym z ulubionych reżyserów Darin’a. Jeszcze bardziej go to pobudziło, a efekt tego połączenia był nie do opisania.
Po tej trasie kontynuowaliśmy występy w Chicago oraz okolicznych stanach. Do bardziej prestiżowych zaliczyć można występy u boku Angels Of Light (Michael Gira ze Swans) i Devendra Banhart 4 kwietnia 2003 roku w chicagowskim klubie Schubas. Później jeszcze raz zagraliśmy u boku Gira, tym razem w Milwaukee; z Lydią Lunch & Anubian Lights (w składzie m.in. Nels Cline) 1 maja 2003 roku w chicagowskim Abbey Pub; z U.S. Maple i Cheer-Accident 20 grudnia 2003 roku ponownie w Abbey Pub; z Jarboe 13 sierpnia 2003 roku w Bottom Lounge w Chicago, z Brick Layer Cake 20 lutego 2003 roku w The Hideout; z Grand Ulena i Mark’em Shippy 30 stycznia 2003 roku w chicagowskim Empty Bottle; z Oxbow Duo 11 października 2004 roku w The Note w Chicago; z Glenn’em Kotche(Wilco) i Mark’em Shippy w Cactus Club w Milwaukee; z The Thing w/ Joe McPhee 19 listopada 2005 roku w Bloomington, IN. Wielokrotnie także zagraliśmy w towarzystwie On Fillmore (Darin Gray i Glenn Kotche) oraz Mark’a Shippy zarówno w Chicago, jak i okolicach. W miarę często zapuszczaliśmy się do St. Paul i Minneapolis, gdzie byliśmy ciepło przyjmowani. Zagraliśmy tam m.in. 24 czerwca w klubie Mala wraz z Sicbay i Grand Ulena. Kolejną miłą niespodzianką był koncert w klubie Big V’s w St. Paul, którego daty niestety nie pamiętam, z kapelą o dość prowokacyjnej nazwie – Fuck You Whitey, w której składzie grał Joachim Breuer z Janitor Joe. Był niezwykle mile zaskoczony, jak mu powiedziałem, że widziałem ich występ w szczecińskim klubie Słowianin dekadę wcześniej. Ale na tym niespodzianki tego wieczoru się nie skończyły, gdyż na koncercie był także Freddy Votel z The Cows, z którym wspominałem ich koncerty w Poznaniu, a potem na jego życzenie wysłałem mu także z nich zdjęcia, bo bardzo mile występ wspominał. Na innym z koncertów, również w Big V’s pod sceną stał uważnie wsłuchany Grant Hart z Hüsker Dü. Nie mógłbym tu także nie wspomnieć o naszych wypadach do St. Louis, MO, czy Urbana-Champaign, IL, gdzie zawsze byliśmy ogromnie mile przyjmowani i niejednokrotnie graliśmy u boku Darin’a.
Z czasem nasze ambicje na udanie się w dalsze rejony Stanów wzrastały i dzięki wsparciu ze strony Eugene’a z Oxbow udało nam się nawiązać współpracę z ich agencją koncertową. Za ich sprawą udaliśmy się w cztery trasy – dwie mniejsze po środkowej części oraz dwie dość obszerne – po zachodnim wybrzeżu, a potem na wschodzie i południu. Trasa po zachodzie była wspaniała, pomimo totalnego wycieńczenia morderczymi odcinkami, jakie dzieliły kolejne miejsca na mapie. Podczas niej mieliśmy bardzo udany koncert w Seattle (gdzie poznałem Brad’a, z którym lata później powołaliśmy do życia Alchimię), dwa pamiętne koncerty z Oxbow w ich rodzinnym San Francisco i dzień później w Los Angeles, w moje 29 urodziny.
Nasza ostatnia trasa odbyła się wczesnym latem 2005 roku i należała do kolejnych niezwykle wyczerpujących. Tym razem udaliśmy się na nią w trójkę, bez pomocy naszego przyjaciela Jim’a, który na wcześniejszych trasach nie dość, że udostępniał swojego vana, to w większości go także prowadził oraz nas nagłaśniał. Z naszej trójki tylko ja miałem prawo jazdy, stąd ta odpowiedzialność spadła na mnie. W nieco ponad 2 tygodnie przemierzyliśmy ponad 5500 mil (ok. 8850 km), a przeciętny czas jazdy dziennie przekraczał 10 godzin. Już w drugi dzień tej trasy pokonaliśmy morderczy odcinek z Columbus, OH do Providence, RI, który zajął ponad 14 godzin, bo ugrzęźliśmy m.in w korkach na przedmieściach Nowego Jorku. Poźniej zaliczyliśmy jeszcze noc przespaną w vanie, na parkingu gdzieś na odludziu w New Jersey i kiedy dotarliśmy wreszcie po intensywnym tygodniu do New Orleans, czekały na nas dwie wieści – koncert następnego dnia w San Antonio, TX został odwołany z powodu strzelaniny poprzedniej nocy, której ofiarami padło trzech pracowników klubu, a wśród nich jego właściciel. Drugą nowiną było to, że huragan Cindy miał uderzyć New Orleans w ciągu 24 godzin. Na szczęście właściciele klubu w New Orleans dysponowali mieszkaniem dla artystów tam grających i zaoferowali nam swoją gościnę przez kolejne 2 dni. Tak więc to, co początkowo jawiło się jako kolejny cios, przerodziło się w ogromnie potrzebny oddech. Na jednym z wcześniejszych koncertów dostaliśmy butelkę polskiej wódki w ramach gwarancji wynegocjowanej przez naszego agenta i popijając ją sobie śledziliśmy trasę huraganu, który dotarł późnym wieczorem i zrobił spore zamieszanie (zaledwie półtora miesiąca później Katrina dokonała o wiele większych zniszczeń). Na szczęście następnego dnia warunki pogodowe się unormowały i wyruszyliśmy w kolejną, niemal 9-godzinną podróż do Austin w Teksasie, gdzie zagraliśmy w słynnym klubie Emo’s u boku Sleepytime Gorilla Museum i Boxcar Satan. Potem zostały nam kolejne 3 miasta – Dallas, TX, Lawrence, KS oraz St. Louis, MO. Ponieważ Chicago jest zaledwie 5 godzin na północ, po ostatnim koncercie wyruszyliśmy w drogę i wczesnym rankiem w niedzielę dotarliśmy na miejsce. Po niemal całym przespanym dniu zwieźliśmy nasz sprzęt do Shape Shoppe Studio. gdzie następnego dnia na gorąco z trasy zaczęliśmy nagrywanie płyty „Heresy, And Then Nothing But Tears”. Ostatni koncert Rope, czego wówczas nie byliśmy jeszcze świadomi, miał miejsce 6 kwietnia 2006 roku w uniwersyteckim klubie Billiken w St. Louis, MO.
Oszacowując, podczas wszystkich tras odwiedziliśmy co najmniej 40 stanów, grając w ponad 20.
Po paru latach mieszkania w Chicago przenosisz się do Seattle. Skąd ta nagła zmiana? Czy Przemek Drążek pozostaje w Chicago i co się dzieje z kapelą Rope?
W Chicago mieszkałem ponad sześć lat. Powód mojego wyjazdu stamtąd był prosty – moja ówczesna narzeczona, a obecnie żona, pochodzi z okolic Seattle i bardzo chciała tam wrócić. Na dodatek otrzymała ofertę bardzo dobrej pracy, więc nasza decyzja zapadła dość szybko. Półtora roku wcześniej na trasie Rope po zachodnim wybrzeżu Stanów, podczas naszego przystanku w Seattle, zgubiliśmy się nieco i kiedy krążyłem po mieście, zrobiło ono na mnie niezwykle pozytywne wrażenie. Wtedy, jeszcze na żarty powiedziałem, że chciałbym się tam przeprowadzić.
Okres przed moim wyjazdem był dość trudny, zarówno w naszych relacjach w zespole, jak i moich personalnych układach z Przemkiem. Nasz perkusista Michael zaczął się angażować w inne projekty i mniej uwagi poświęcał Rope, stąd przez jakiś czas mieliśmy próby tylko we dwójkę z Przemkiem. Pracowaliśmy nad nowymi pomysłami. Później moje nieporozumienia z Przemkiem sprawiły, że tymczasowo zawiesiliśmy nasze spotkania i próby. Znamy się z Przemkiem tak długo i dobrze, że wszelkie niesnaski nie są w stanie odbić się na naszej przyjaźni. Obydwaj potrzebowaliśmy zwyczajnie trochę czasu dla siebie. Wtedy to właśnie perspektywa wyjazdu do Seattle zaczęła się krystalizować. Na marginesie mówiąc, Chicago mi nieco za skórę zalazło i z jednej strony kochałem to miasto, a z drugiej mnie przytłaczało. Każde, nawet z pozoru idealne miejsce, z upływem czasu i w połączeniu z codzienną rutyną życia, traci na swym uroku. Na dodatek zbliżała się kolejna surowa, chicagowska zima. Wszystko rozstrzygnęło się w ciągu kilku tygodni. Najpierw nadeszła oficjalna oferta pracy dla mojej narzeczonej, a potem odbyło się spotkanie zainicjowane przez Przemka, aby wznowić nasze próby. Był to bardzo emocjonalny okres. Mimo, iż decyzja o wyjeździe była jedyną słuszną, to nadal nie należała do łatwych, gdyż oznaczała separację z Przemkiem i rozpad Rope. W momencie, kiedy Przemek powiedział mi, że jest gotów wznowić nasze spotkania i próby, drżącym głosem oznajmiłem mu, że opuszczam Chicago. Wiem, że był to dla niego swego rodzaju cios, ale wykazał się wyrozumiałością. Na kilka dni przed moim wyjazdem spotkaliśmy się w domu jego narzeczonej na małej, pożegnalnej imprezie,, która przebiegła w ciepłej atmosferze. I tak oto rozdarty rozstaniem z moim przyjacielem i rozpadem Rope, a jednocześnie podekscytowany Seattle oraz zakochany po uszy w mojej narzeczonej, 27 stycznia 2007 roku opuściłem Chicago.
W Seattle mieszkałeś w latach 2007 – 2012, czyli już po eksplozji wielkiego zainteresowania mainstreamu zespołami z tego miasta. Nazywano je kapelami grunge i jest to określenie, za którym zbytnio nie przepadam. Wiele z tych kapel różniło się od siebie muzycznie, a wrzucono je do jednego worka, szufladkując jako grunge. Opowiedz nam, jak wyglądała scena muzyczna w Seattle po tym wielkim boomie? Co ciekawego działo się w muzyce w tamtym okresie?
Scena muzyczna tego miasta zawsze mnie fascynowała m.in. za różnorodność i oryginalność kapel, jakie tam grały.
Muszę przyznać, że Seattle zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. Przeprowadzając się tam z tak muzycznie bogatego miasta jak Chicago, moje oczekiwania były wygórowane, a jednak się nie zawiodłem. Scena muzyczna w Seattle, podobnie jak ta w Chicago, jest bardzo zróżnicowana i odniosłem wręcz wrażenie, że skojarzenia miasta ze sceną grunge są tam raczej niemile widziane. W Seattle działo i nadal dzieje się mnóstwo innych, ciekawych i godnych uwagi wydarzeń muzycznych. Nie zapominajmy, że pochodzi z tego miasta sam Jimi Hendrix. Kolejnym, być może mniej znanym faktem jest to, iż Seattle miało swego czasu bardzo żywotną scenę funk i soul, co zostało zresztą udokumentowane wiele lat później przez lokalną wytwórnię Light In The Attic. Jazz ma także długie tradycje i kultywowany jest m.in. przez takie organizacje jak Earshot, która działa od ponad 30 lat i co roku gosci zarówno lokalne jak i światowe gwiazdy tego gatunku na Earshot Jazz Festival. Podczas mojego pobytu w Seattle udzielałem się na tym festiwalu jako wolontariusz, dzięki czemu udało mi się zobaczyć wiele niesamowitych koncertów, m.in. Cecil Taylor, Charlie Haden, Fred Frith, Musafir, Zeena Parkins & Ikue Mori, Ryuichi Sakamoto, Joe McPhee, Chad Taylor, Matthew Shipp, itp. Muzyka elektroniczna jest także na bardzo wysokim poziomie. W tamtym okresie bardzo prężnie działały inicjatywy pod szyldem Shift, ściągające na koncerty największe nazwiska ze sceny dubstep, wówczas bardzo popularnej, oraz Decibel organizujący wspaniałe festiwale, na których występowały największe sławy szeroko pojętej muzyki elektronicznej. Obok imprez Shift i Decibel, aktywnie działający lokalny artysta Rafael Anton Irisarri organizował także festiwal o nazwie Substrata, skupiony głównie na muzyce ambientowej. Bardzo aktywna jest także scena eksperymentalno-awangardowa i często wpadałem do niezwykle klimatycznego miejsca o nazwie The Chapel, gdzie grywała cała plejada wyśmienitych lokalnych i światowych artystów. Z lokalnych gigantów nie należy tu nie wspomnieć o Bill Frisell, Eyvind Kang i jego żonie Jessika Kenney, czy Wayne Horwitz, który z czasem otworzył własny klub o nazwie The Royal Room, wzorowany poczynaniami John’a Zorn’a z Tonic czy The Stone. Obecna była także muzyka folkowa podczas corocznego, kilkudniowego i postawionego na wysokim poziomie festiwalu Folk Life. Naturalnie szeroko pojęta scena rockowa intensywnie tętni tam życiem. Seattle, obok wielu bardzo dobrych sklepów muzycznych, posiada także ogromną ilość doskonałych klubów, gdzie można usłyszeć muzykę każdego wieczoru. Bez wątpienia kojarzy się to miasto z wytwórnią Sub Pop, która już za moich czasów poszerzała swoją ofertę muzyczną, wydając chociażby lokalne formacje hip-hip o nazwie Shabazz Palaces (w składzie m.in. Ishmael Butler z Digable Planets), czy też THEESatisfaction. Sub Pop powołali także wówczas do życia kolejną oficynę o nazwie Next Ambiance poświęconą tzw. muzyce świata. Wspomnę tu także o braciach Alan i Sir Richard Bishop i ich formacjach Sun City Girls oraz The Master Musicians of Bukkake. Grywali oni od czasu do czasu oraz prowadzili bardzo dobrze zaopatrzony sklep muzyczny o nazwie The Wall of Sound i własną wytwórnię Abduction Records. Kolejną ciekawą inicjatywą był klub DIY o nazwie The Black Lodge, który organizował szeroką gamę imprez. Udało mi się tam zobaczyć występy Stephen’a O’Malley, Eyvind Kang & Jessika Kenney, czy Demdike Stare. Miałem także okazję tam zagrać dodając tła muzycznego występowi Eugene’a Robinson z Oxbow podczas trasy promującej jego książkę „A Long Slow Screw”. Tego wieczoru wystąpił także Scott Kelly ze swoim The Road Home.
W Seattle powstaje Twój kolejny zespół Alchimia z Dawud’em Mateen i Bradem Smarjesse. Czy możesz nam coś opowiedzieć o pozostałych dwóch muzykach, z którymi stworzyłeś tę kapelę? Graliście koncerty, czy też był to bardziej studyjny projekt? Czy przed Alchimią, a po rozpadzie Rope próbowałeś grać w jakiś innych składach?
Pozwól, że zacznę od Twojego ostatniego pytania. Po przeprowadzce do Seattle zaczerpnąłem długo oczekiwanej, świeżej energii, a do grania za bardzo mnie nie ciągnęło. Ostatnie półtora roku z Rope było niezwykle intensywne pod względem ilości prób, koncertów, tras, itp. Z czasem stało się to wyczerpujące i poniekąd odbierało przyjemność z grania. Będąc już z dala od tego dałem sobie na tzw. luz, nie wspominając już o tym, że nie odczuwałem większego ciśnienia, żeby z biegu zacząć ponownie nad czymś pracować. Tak czy owak, rozejrzałem się wśród lokalnych kapel i napotkałem ciekawe ogłoszenie od formacji The Diminished Men. Obracają się oni w klimatach noir i generalnie są świetnymi muzykami. Wpadłem więc na ich próbę, bo poszukiwali basisty i ogólnie fajnie się grało, ale jak zaczęliśmy rozmawiać o ich planach, to okazało się, że były dość ambitne – częste próby, koncerty, trasy, itd. Po krótkim namyśle wycofałem się z tego, gdyż potrzebowałem się oderwać i nie chciałem kompromisować ich planów.
Przez kolejne 3 lata, poza okazjonalnym brzdąkaniem na sucho w domu, nie miałem zbyt wiele wspólnego z graniem muzyki. W tym czasie jednak wiele wydarzyło się w moim życiu prywatnym, gdyż ożeniłem się, a półtora roku później urodził nam się pierwszy syn.
Z Dawud’em i Brad’em znałem się długo, jako że pierwszy z nich jest moim teściem, a z drugim nasze ścieżki skrzyżowały się podczas koncertu Rope w Seattle w 2004 roku. Widywaliśmy się często i temat wspólnego grania pojawiał się od czasu do czasu. Latem 2010 roku zorganizowaliśmy z żoną imprezę u nas w domu, na którą Dawud przyniósł swój saksofon i w pewnym momencie zaczął na nim grać. Brad udzielał się wówczas w funk’owej kapeli Jumpa Hunga i usłyszawszy Dawud’a, zaprosił go na ich próbę. Z czasem zagrali wspólnie koncert, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że krótko po tym koncercie Jumpa Hunga się rozpadła, bo pozostali muzycy byli zaangażowani także w innych kapelach i nie wyrabiali czasowo.
W międzyczasie moje ciśnienie do grania wróciło, ale nie chciałem jednocześnie być postrzegany jako oportunista i wyjść z propozycją wspólnego grania, gdy rozczarowanie Brad’a i Dawud’a po rozpadzie Jumpa Hunga jeszcze nie ostygło. Brad mnie jednak w tym wyręczył. Pomagałem mu pewnego styczniowego dnia 2011 roku przy przeprowadzce, kiedy to niespodziewanie wyszedł z propozycją, aby wspólnie z Dawud’em założyć nowy projekt. Zgodziłem się na to bez wahania i tydzień później spotkaliśmy się w piwnicy domu, w którym wówczas mieszkałem na naszą pierwszą próbę.
Dawud jest wyjątkowym muzykiem, grającym prosto od serca. Na przełomie lat sam chwycił za saksofon i zaczął się uczyć, a po drodze pobrał także trochę lekcji. Potrafi on spontanicznie wydobyć z instrumentu dźwięki, które stwarzają bardzo specyficzny klimat. Brad to kolejny talent artystyczny, zarówno muzyczny, jak i graficzny. Ma na swoim końcie szkoły oraz prywatne lekcje i potrafi grać na wielu instrumentach.
Już po pierwszej próbie byliśmy bardzo zadowoleni i każdego tygodnia z niecierpliwością wyczekiwaliśmy wspólnego spotkania. Nasze podejście do tego projektu było jednak bardzo luźne, mieliśmy zwyczajnie ogromną przyjemność z grania i nie snuliśmy jakichś większych planów. Przez dłuższy czas nie mieliśmy nawet nazwy. Dopiero po miesiącach wspólnego grania, kiedy pojawił się wreszcie pomysł, żeby zagrać jakiś koncert lub wejść z tym do studia, zaczęliśmy się zastanawiać nad nazwą.
Koncertów z Alchimią zagraliśmy bardzo niewiele, gdyż nie udczuwaliśmy większego ciśnienia. Nasze sesje dostarczały nam wiele przyjemności, a klimat w naszej piwnicy w dymie kadzidełek i przy mrocznym oświetleniu w pełni nam wystarczał. Jako że nasza muzyka była zawsze wolną improwizacją, nagrywaliśmy każdą sesję, po czym w skupieniu tego słuchaliśmy. Z czasem pomogło nam to w wypracowaniu wspólnego języka muzycznego i jeszcze większej swobody grania. Nasz pierwszy koncert odbył się w lokalnej rozgłośni radiowej Hollow Earth, gdzie klimat był także bardzo luźny. Zagraliśmy długą i udaną sesję. Potem zaprosiłem do Seattle mojego drogiego przyjaciela Darin’a Gray, z którym zagraliśmy dwukrotnie, najpierw w bardzo klimatycznym miejscu o nazwie The Chapel, a dwa dni później w klubie DIY pod szyldem Josephine. Pomimo, że byliśmy ogromnie zadowoleni z tych koncertów, to nadal nie garnęliśmy się do kolejnych, gdyż nasze sesje w piwnicy ocierały się niejednokrotnie o stan totalnego uniesienia. Z czasem podjęliśmy wreszcie decyzję, żeby nagrać się w studio, bo nagrania z prób choć ogromnie zadowalające muzycznie – jakościowo pozostawiały nieco do życzenia.
Generalnie Alchimia to nie był ani projekt studyjny, ani koncertowy, a głównie sposób na eksploracje muzyczne w gronie osób podzielających intuicję i przyjemność z grania.
Jaki był odbiór Twojego nowego zespołu Alchimia w Seattle? Czy udało Ci się poznać ciekawych muzyków i zagrać z nimi w tym ”seattlowskim” okresie?
Jak już wspomniałem powyżej – koncerty Alchimii można policzyć na palcach jednej ręki, stąd poza bardzo skromnym gronem osób, należeliśmy do formacji zupełnie nie znanych. Mieliśmy zaszczyt zagrać dwukrotnie z Darin’em Gray. Na koncercie w klubie Josephine dosiadł się nawet do nas na jeden kawałek, po czym zagrał powalająco w duecie z lokalnym wirtuozem gitary Bill’em Horist. Podczas tych występów nasza muzyka była dobrze odbierana, co wywnioskowaliśmy po skupieniu z jakim nas słuchano i kilku opiniach już po fakcie.
Alchimia ma w swym dorobku dwie płyty „Lucile” (2014) i „Aurora” (2015), które zostały wydane niedawno przez krakowską oficynę Instant Classic Records. Muzycznie nadal opierałeś się na improwizacji, ale doszukać się tu można także wpływów muzyki świata, ambientu i kameralistyki. Te płyty są już trochę mniej awangardowe. Jak doszło do wydania tych dwóch płyt przez polską wytwórnię?
Materiał na „Lucile” oraz „Aurora” pochodzi z tej samej sesji studyjnej, która miała miejsce 7 kwietnia 2012 roku w Earwig Studio w Seattle. Owszem, obydwa albumy są w pełni improwizowane i stanowią zapis momentu w czasie. Co do stylów muzycznych, którymi charakteryzuje się muzyka Alchimii, to biorą się one z ogólnego stanu w jaki nas wspólne granie wprawiało. Naturalnie pojawiał się w naszej muzyce klimat, w który uwielbialiśmy się zagłębiać, używając niejednokrotnie wyszukanych metod na pobudzanie wspólnej wyobraźni. Nie mieliśmy zupełnie pojęcia, co zagramy wchodząc do studia. Było to z jednej strony ekscytujące, a z drugiej trochę przerażające, ale wszelkie obawy rozwiały się, jak zaczęliśmy grać. Na szczęście inżynier, z którym pracowaliśmy słuchał uważnie tego, co się u nas działo, bo niejednokrotnie pomysły pojawiały się zupełnie spontanicznie, bez ostrzeżenia, żeby to nagrywać.
Mając już gotowy materiał w dłoni podjąłem się zadania znalezienia wytwórni. Biorąc pod uwagę, że byliśmy formacją nieznaną było to nie lada wyzwaniem. Jednak ogromnie wierzyłem w naszą muzykę i ufałem, że z czasem znajdzie się ktoś odbierający na wspólnych falach.
O istnieniu Instant Classic dowiedziałem się za sprawą projektu Stara Rzeka, który nabierał coraz większego rozgłosu. Przyjrzywszy się bliżej poczynaniom wytwórni, postanowiłem się do nich zwrócić. W emailu wspomniałem także o moich powiązaniach z Krzycz. Okazało się, że Maciek, który odpisał już następnego dnia jest fanem Krzycz. Obiecał, że posłucha tego materiału i szybko da znać. Nie dość, że z tej prośby się wywiązał, to na dodatek zgodził się na wydanie „Lucile”. Brakuje mi wręcz słów, aby określić profesjonalizm, rzetelność oraz pasję z jaką Instant Classic operują, a moje osobiste stosunki z nimi szybko przerodziły się w przyjaźń. Rok po ukazaniu się „Lucile”, Instant Classic ponownie otworzyli swoje ramiona i wydali „Aurora”.
Podczas pięcioletniego pobytu w Seattle powstaje projekt Alchimia i powiększa Ci się rodzina. Nadchodzi czas na zmianę miejsca zamieszkania. Tym razem z deszczowego Seattle przeprowadzasz się do słonecznej Kalifornii, do San Diego. Z tego miasta pochodzą tak świetne grupy jak: Pinback, Hot Snakes, Black Heart Procession, Sleeping People, Drive Like Jehu, Earthless, The Zeros, Trumans Water, Three Mile Pilot i wiele innych. Mieszka tu także jeden z moich muzycznych idoli – Mike Watt, zwany przez chłopaków z The Kurws (grali z nim koncert w Belgii) wujem Mikem. Tutaj też rodzi się Twój solowy projekt Faro, do którego przejdziemy w następnych pytaniach. Podobnie, jak w poprzednio, opowiedz nam najpierw coś o San Diego. Jak prezentuje się to miasto w sferze muzycznej?
Mając za sobą spędzonych ładnych kilka lat w miastach o bardzo wysokim poziomie muzycznym, moje oczekiwania w stosunku do oferty San Diego w tej dziedzinie były raczej wygórowane. Muszę jednak przyznać, że tutaj przeważa szeroko pojęta muzyka rockowa. Na drugim miejscu umieściłbym reggae, które zresztą z czasem bardzo polubiłem i sporo słucham. Wymienione przez Ciebie zespoły znam w większości z nazw, a muzycznie mniej, choć ich renoma jest tu nadal bardzo obecna. Pall Jenkins czy Rob Crow grają tutaj na bieżąco, a w ubiegłym roku z wielką fetą zebrali się ponownie do paki Drive Like Jehu i wystąpili pod gołym niebiem w centrum miasta. Zamieszanie wokół tego było ogromne. San Diego postrzegane podobno było swego czasu jako następca Seattle, dzięki bardzo prężnej scenie DIY z okresu lat 80-tych i 90-tych. Kilka lat temu ukazał się nawet o tym film dokumentalny pod tytułem „It’s Gonna Blow!!!: San Diego Music Underground 1986-1996”. Mnie się to miasto bardziej kojarzy z takimi postaciami jak Frank Zappa, czy moją ulubioną wokalistką wszechczasów Diamandą Galas, aczkolwiek ich kariery muzyczne rozkwitły poza San Diego. Ogólnie jest tu sporo klubów, gdzie koncerty odbywają się codziennie i odnoszę wrażenie, że co kilka miesięcy pojawia się kolejne miejsce. Oferty muzyczne klubów są jednak w miarę podobne. Idąc za przykładem mojej wolontaryjnej działalności na Earshot Jazz Festival w Seattle, po jakimś czasie znalazłem podobną inicjatywę w San Diego i zaoferowałem swoją pomoc. Owa organizacja nazywa się Fresh Sound i prowadzona jest przez kobietę w zaawansowanym wieku, będącą ogromną miłośniczką muzyki. Do tego stopnia, że podróżuje kilkakrotnie w roku do Nowego Jorku w poszukiwaniu artystów na kolejne występy. W tym roku Fresh Sound obchodzi 20 rocznicę swojej działalności. W międzyczasie zagrała tu cała plejada renomowanych artystów z całego świata, a mnie podczas zaledwie kilkuletniego zaangażowania, udało się zobaczyć m.in. takich tuzów, jak Zeena Parkins, Han Bennink, Ned Rothenberg czy Larry Ochs. Oprócz tego działa także bardzo prężnie wydział muzyczny na University of California San Diego, gdzie funkcję dyrektora pełni ceniony kompozytor, dyrygent oraz muzyk Steven Schick, a jednym z profesorów jest słynny na cały świat kompozytor i basista Mark Dresser. Dzięki nim odbywa się tam wiele imprez na bardzo wysokim poziomie, prezentowanych w pięknym audytorium. Na UCSD udało mi się zobaczyć m.in. Roscoe Mitchell, Joey Baron, Jen Shyu i oczywiście Marka Dresser. A skoro mowa już o UCSD, to pomimo niedawnych perturbacji z zarządem uniwersytetu, działa tam nadal jeden z najdłużej istniejących klubów DIY o nazwie Che Cafe, obracający się głównie w klimatach punk, hardcore, metal i noise. Mój znajomy prowadzi tu także serię koncertową pod szyldem Stay Strange i sama nazwa sugeruje jej ofertę muzyczną. Raz w roku odbywa się Stay Strange Festival, a na jego pierwszej edycji zagrałem z Faro.
Rodzina i praca przede wszystkim, a jednak znajdujesz jeszcze czas na granie i w San Diego powstaje Twój solowy projekt Faro. Ponownie pozyskujesz do współpracy znakomitych muzyków – Douga Scharina, Darina Gray’a, Eugene’a Robinsona, Przemka Drążka, Grażynę Auguścik i Dawud’a Mateena. Płytę wydajesz samodzielnie. Opowiedz nam, jak doszło do jej powstania?
Owszem, rok po przeprowadzce do San Diego powiększyła nam się rodzina o drugiego syna i w połączeniu z pracą oraz innymi obowiązkami zamieszanie było i nadal jest spore. Niemniej jednak po moich bardzo przyjemnych doświadczeniach z Alchimią i poniekąd także z tęsknoty za nimi, ciśnienie do grania nadal mnie nie opuszczało. Bardzo chciałem także rozwinąć formę, którą zacząłem w Alchimii. Przyznam, że nigdy nie uważałem się za wirtuoza i z upływem lat moje zainteresowanie gitarą basową, instrumentami perkusyjnymi oraz wokalem zaczęło się skupiać na wydobywaniu z nich dźwięków mniej charakterystycznych dla tych instrumentów. O wiele bardziej pociąga mnie poszukiwanie unikatowego sposobu interakcji z instrumentem i wydobycie z niego zaskakującego efektu dźwiękowego, niż na przykład utrwalanie partii basowej. Już za czasów Alchimii, a potem z Faro wyzwoliłem się także niemal zupełnie z inspiracji muzyką, której słucham. Twórczą weną napawa mnie otoczenie, czyli moja rodzina oraz fascynująca natura. Na nagraniach pojawiły sie głosy moich synów oraz żony. Wokół nich obraca się cały mój świat i są źródłem wielu inspiracji. Podobnie jest w przypadku natury, zarówno tej w Seattle, jak i południowej Kalifornii. Być może brzmi to nieco naiwnie, ale potrafię się niejednokrotnie wpatrywać w krajobraz, a bogactwo fauny i flory staram się później odtworzyć w postaci dźwięków. Stąd chociażby wzięły się także motywy na okładkę Faro.
Będąc zupełnie szczerym, dodam jeszcze, że grając z innymi muzykami potrafię w sposób pośredni lub bezpośredni narzucać swoje pomysły, co nie zawsze jest dobrze odbierane. Oprócz tego po przeprowadzce do San Diego nie znałem nikogo, co w połączeniu z moimi tendencjami do subiektywności, przekonało mnie, że nadszedł czas na solowy projekt. Przez kolejne półtora roku poświęcałem muzyce jeden wieczór tygodniowo, bo na tyle mogłem sobie pozwolić. W garażu mojego domu zacząłem od zupełnie frywolnych esperymentów, które z czasem zaczęły nabierać charakteru. Podobnie, jak w przypadku Alchimii, nagrywałem każdą sesję, a na dodatek jeden z efektów, których używałem umożliwiał mi zarejestrowanie tych pomysłów na stałe. Tak więc z upływem miesięcy nagromadziłem sporo materiału. W pewnym momencie zacząłem tego słuchać z myślą, jak skomponować jeden wspólny „pejzaż” okraszony różnorodnością dźwięków i przełożyć go na styl otaczającej mnie natury. Z jednej strony jest tu kojący ocean, a z drugiej bezlitosna pustynia, czy też strome i surowe urwiska. Kiedy uporałem się z kompozycją pojawiła się kwestia muzyków, którzy mogliby mi towarzyszyć. Na szczęście Doug Scharin był w pobliżu. O szczegółach tej sesji wspomniałem już powyżej, dodam jedynie, że całe to przedsięwzięcie trwało około 8 miesięcy, co różniło się znacznie od pracy nad poprzednimi płytami, w których brałem udział.
Mój entuzjazm został jednak ostudzony po tym, jak Instant Classic nie podjęli się wydania tego materiału. Nie ukrywam, że byłem tą decyzją rozczarowany, ale z drugiej strony nabrałem jeszcze większego szacunku dla nich za szczerość oraz trzymanie się własnej wizji, zamiast ulegania słabościom lub wcześniej wyrobionym układom. Jednym z głównych zarzutów było to, że materiał jest za długi, co nie ulega kwestii, a jako że spedziłem mnóstwo czasu na pracy nad nim, znany mi był na wylot. Nie wziąłęm więc pod uwagę faktu, że nawet dla wyrafinowanego słuchacza może się on jawić jako ciężki do przetrawienia w całości. Przez pewien czas starałem się znaleźć wytwórnię chętną do wydania tej płyty, ale w obecnych czasach graniczy to niemal z cudem. Postanowiłem więc zrobić to we własnym zakresie i zająć się także promocją. Generalnie Faro przeszło bez większego echa i pomimo moich wielu starań, zaledwie skromna garstka osób, w tym w większości moich znajomych, przyjęła album entuzjastycznie. Naturalnie, jest to muzyka trudna dla ucha i nie oczekiwałem jakiegoś większego poruszenia, sam zresztą łapię się niejednokrotnie na tym, że w tym ogromnym napływie muzyki dostępnym powszechnie z wielu źródeł, nawet ciekawsze albumy szybko popadają w zapomnienie. Ufam jednak, że z czasem Faro dotrze do słuchaczy mniej lub bardziej wytrzymałych.
Na koniec chciałem Ci podziękować za to, że poświęciłeś swój wolny czas, aby nam to wszystko opowiedzieć. Świetnie jest poznać takich artystów jak Ty, którzy całe swoje serce poświęcają muzyce i pozostają jednocześnie normalnymi, miłymi ludźmi, bez jakiegokolwiek zadufania. Mam to szczęście znać kilka takich osób. Można Was stawiać za wzór dla innych. Dzięki, Robert. Teraz czas na to, by swoją historię opowiedział nam Przemek. Następny wywiad jaki pojawi się na moim blogu to wywiad z Przemkiem Drążkiem.
MAKU
4 comments for “Wywiad z Robertem Iwanikiem (Krzycz, Rope, Alchimia i Faro)”